Ceną emigracji, każdej emigracji, jest samotność. Mniejsza lub większa, ale zawsze samotność. Nawet jeśli emigrujemy z rodziną, to zostawiamy przyjaciół. Nawet jeśli i nasi przyjaciele przyjechali do Londynu, to idąc ulicą jesteśmy otoczeni tłumem ludzi, którzy nie rozumieją naszego języka, naszej historii, ani naszych, nawet może śmiesznych, przyzwyczajeń, które nie dziwią nikogo z rodaków.
Tę samotność odczuwa się szczególnie mocno w czasie świąt. Bo jak w mieszanej polsko-angielskiej rodzinie wytłumaczyć co to jest święcenie pokarmów, a tym bardziej śmigus-dyngus i dlaczego nasza wielkanocna palemka jest tak kolorowa, podczas gdy angielska to prosty krzyżyk upleciony z liści palmowych? A nasze pisanki, baby drożdżowe i mazurki? W tym trzeba się wychować, trzeba znać od dzieciństwa. Ale, z drugiej strony, czy potrafimy zachwycać się smakiem „cross buns”, choć trzeba przyznać, że ich historia jest ciekawa.
Ta samotność emigranta to nie tylko obcość wobec otoczenia, którą czuje się nawet po dziesięcioleciach mieszkania poza ojczyzną. To jakże często samotność wśród rodaków. Odczułam ją wyraźnie w Wielką Sobotę. Patrzyłam na przepełniony kościół, słuchałam księdza, który więcej czasu poświęcił sprawom porządkowym niż samemu przesłaniu świąt, i czułam, że to wszystko jest mi obce, że nie znam tego tłumu, choć czułam, że oni tworzą wspólnotę.
Już nie męczą mnie emigracyjne sny. Taki powracający „Sen o Warszawie” Stanisława Balińskiego. Wielu emigrantów dawnego pokolenia opowiadało mi, że przez lata w snach wracali do stron rodzinnych, do domu dzieciństwa. Był to powrót do ukochanych miejsc, po którym następowało przebudzenie w lichym hoteliku lub wynajętym pokoju. Tęsknota i świadomość, że wrócić nie można. Mój sen nie miał w sobie tej nostalgii. Śniła mi się Warszawa smutna, szare miasto mojego dzieciństwa. Błądziłam po ponurych ulicach, w piwnicach betonowych blokowiskach, z których nie było wyjścia. Niby znajdowałam drogę, jakieś schody, ale były to schody donikąd. Byłam uwięziona. Miasto zamknięte, z którego nie można wyjechać.
Szczęśliwie dzisiejsi emigranci, a raczej może nie emigranci, a „ludzie w podróży” nie muszą mieć takich snów. Tani samolot jest zawsze dostępny, a wyjazd nie ograniczony dobrą wolą smutasa z Urzędu Paszportowego, który na każdego wyjeżdżającego na Zachód patrzył podejrzliwie i w każdej chwili mógł włożyć z powrotem do biurka tę małą książeczkę dającą na chwilę poczucie wolności.
Dziś koszmary emigrantów są inne. Znajoma opowiadała mi, że przyśnił się jej kuzyn, który przyjechał do niej do Londynu żądając mieszkania i pomocy. Obudziła się zlana zimnym potem.
Najtrwalsze przyjaźnie zawiązują się w dzieciństwie i wczesnej młodości. Do dziś mam przyjaciółkę w Polsce, z którą chodziłam razem do szkoły podstawowej, a potem średniej. Choć widujemy się bardzo rzadko i nie rozmawiamy zbyt często przez telefon, sama świadomość tego, że ona mieszka gdzieś tam daleko, ma dla mnie znaczenie. Żadna z osób poznanych w Londynie nie jest mi tak bliska, choć zapewne spędziłam z nimi w sumie więcej czasu niż z nią.
W popularnych serialach amerykańskich grupa przyjaciół siada, by (najczęściej) przy kieliszku wina bez końca analizować „on powiedział, ona powiedziała” i co z tego wynika. Te seriale przedstawiają wirtualny świat dorosłych przyjaźni. W rzeczywistości większość telewidzów ma dziś mniej przyjaciół niż mieli ich rodzice. Z amerykańskich badań wynika, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat o jedną trzecią zmniejszyła się liczba tych, którzy mają w najbliższym otoczeniu kogoś, komu mogą się zwierzyć i poradzić w ważnych sprawach życiowych. Jeszcze bardziej niepokojące jest to, że blisko jedna czwarta Amerykanów w ogóle nie ma takiej osoby. Sytuacja w Polsce nie jest lepsza – jak wynika z badań, co czwarty Polak w ogóle nie ma przyjaciela. A jaki byłby wynik badań przeprowadzonych wśród Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii? Przypuszczam, że jeśli nawet sytuacja nie byłaby gorsza, to wskazane osoby byłyby te zostawione daleko, w domu.
E-maile i tanie telefony, dają złudne poczucie, że w każdej chwili możemy skontaktować się z bliskimi. Ale taki kontakt nie zastąpi długich nocnych rozmów Polaków. I nie zastąpią ich namiętne dyskutuje na portalach społecznościowych. W wirtualnym świecie możemy być tym, kim chcemy, ale nie mamy w nim prawdziwych przyjaciół, takich, którym można wypłakać się na ramieniu i zjeść z nimi przysłowiową beczkę soli.
Przyjaźń trzeba kultywować. Na emigracji jest to znacznie trudniejsze. Tu przede wszystkim liczą się interesy, walka o byt, wola przetrwania. Nie mamy często czasu na przyjaciół, z którymi spędzony czas, w sensie materialnym, jest czasem straconym. I w dodatku te ogromne londyńskie odległości! W rezultacie każdy emigrant jest do jakiegoś stopnia samotnikiem.
Z wiekiem przychodzi refleksja: a może wrócić na stare śmieci i resztę życia spędzić w rodzinnym mieście? Ale istnieje poważna obawa, że ten powrót okaże się nieudany i życie będzie jeszcze bardziej samotne. Nie jest łatwo czuć się całe życie trochę obco, bo tak jest, gdy żyje się na obczyźnie , ale jeszcze gorzej czuć się obco we własnym kraju.
Katarzyna Bzowska