Realizowała swoje projekty w różnych krajach, zdobywała za nie nagrody i wyróżnienia. Zakotwiczona w Londynie fotograficzka Alicja Dobrucka przyznaje jednak, że nie wie, jak robi się dobre zdjęcia. – Wiem za to, jak o nich mówić i myśleć – wyznaje w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Twój sztandarowy projekt „I like you, I like you a lot” ciągle się rozwija.
– Nieustannie. I myślę, że będzie mi towarzyszył do końca życia. W 2008 roku przeżyłam wielką rodzinną tragedię – mój młodszy o dekadę brat Maks utopił się w pokopalnianym wykopalisku. Miał zaledwie 13 lat. Studiowałam wówczas w Londynie, ale wróciłam do domu przez dwa miesiące przebywając z najbliższymi. Nie bardzo docierało do mnie co się dzieje, chodziłam z aparatem analogowym i robiłam zdjęcia, żeby jakoś zająć ręce. To były bardzo osobiste fotografie – z domu, policyjnego dochodzenia, otaczającej nas rzeczywistości. Na kliszy utrwalałam członków rodziny, znajomych, kolegów brata. Nie planowałam, że wyjdzie z tego coś więcej, a jednak z czasem tak się stało. Maks należał do harcerstwa, razem ze swoimi towarzyszami inspirował się polskimi cichociemnymi z czasów II wojny światowej. A jednocześnie ci młodzi chłopcy nosili mundury armii amerykańskiej walczącej w Wietnamie. Byli przedstawicielami pierwszego pokolenia urodzonego po 1989 roku, które nie doświadczyło życia w komunizmie. Dorastali w czasie, kiedy przenikanie zachodniej kultury i fascynacja nią była w Polsce na porządku dziennym, w różnych dziedzinach życia. Podążałam ich tropem przez kolejne lata i robię to nadal, przez co seria ilustrująca ową generację, jej dorastanie i wchodzenie w dorosłe życie, jest ciągle żywa. Część z tamtych chłopców ma już własne dzieci, zawodowo zajmują się różnymi rzeczami, ale nadal pasją wielu z nich są militaria.Projekt został zauważony przez fachowców.
– Był pokazywany w wielu miejscach – między innymi w londyńskiej Photographers’ Gallery, podczas Hereford Photography Festival, a także na wystawie w Bombaju. Na koniec studiów dostałam za niego nagrodę Deutsche Banku w wysokości 10 tysięcy funtów, a w 2011 roku zaprezentowałam zdjęcia na pokazie w Tiranie. I właśnie w Albanii narodził się kolejny fotograficzny pomysł, a mój pobyt tam zaowocował artystyczną rezydencją. Jej efektem był projekt o bunkrach.
O bunkrach?
– Swego czasu było ich w tym kraju około 750 tysięcy i znajdowały się praktycznie wszędzie. Powstały w okresie rządów komunistycznego dyktatora Envera Hodży, który w ten sposób chciał się zabezpieczyć przed imperialistyczną inwazją. Co ciekawe, bunkry mają kształt grzyba, stąd nazwa projektu „Concrete mushrooms”. Część z nich została zniszczona przez nowe władze, jednak wiele pozostało, a pomysły co do ich przyszłości są zróżnicowane. Na przykład znany albański pisarz Elian Stefa napisał książkę w której sugerował, że warto wykorzystać je jako atrakcję turystyczną. Jakiekolwiek będą ich dalsze losy, są prawdziwym ewenementem w skali światowej.
Ciekawy temat.
– Nawet bardzo. Ja w ogóle staram się zajmować nietypowymi sprawami. Tak było również podczas kolejnego projektu, pod tytułem „Houses”, jaki realizowałam w Palestynie. Fotografowałam życie w wiosce Susia, będącej symbolem oporu przeciwko Izraelowi. Jej mieszkańcy nigdy się nie przeprowadzają i nie poddają – budują swoje domostwa z cegieł, na których wieszają szmatki, co ma symbolizować namioty.
To było niespełna trzy lata temu, natomiast w następnym roku pojechałam do Bombaju, gdzie przez cztery miesiące pracowałam nad serią „Life is on a New High”. Dziś jest ona dość szeroko pokazywana, w różnych miejscach, a dokumentuje architektoniczne bogactwo budynków tej hinduskiej metropolii. Wiele z nich jest dopiero w trakcie budowy, część pozostaje niezamieszkała, a przepych wielkich wieżowców kontrastuje ze skromnością ubogich lepianek.
Pracujesz w różnych zakątkach globu, ale na stałe mieszkasz w Londynie.
– Bo to najciekawsze miejsce na świecie. Z każdym kolejnym projektem wracam nad Tamizę, żeby upewnić się czy to, co robiłam, było warte mojego czasu i czy gdzieś nie oddryfowałam. Londyn pokochałam od pierwszego wejrzenia, kiedy przyjechałam tu na kurs języka angielskiego w 2003 roku. Od razu postanowiłam, że po skończeniu szkoły średniej wrócę i rzeczywiście kilka miesięcy później byłam z powrotem. Mieszkałam w squacie w dzielnicy Surrey Queys, pracowałam jako kelnerka, a z czasem zaczęłam studia fotograficzne na Goldsmith Fine Arts. I dzięki temu trafiłam do Pragi.
Zmiana klimatu?
– To zawsze dobrze robi (śmiech). W ramach wymiany między uczelniami znalazłam się w The Film and TV School of the Academy of Performing Arts, czyli słynnym praskim FAMU. Studiowałam tam przez rok, a jednym z moich wykładowców był znany fotograf Viktor Kolar. Plonem pobytu w czeskiej stolicy był pierwszy duży projekt, w którym pod lupę wzięłam kobiety przychodzące popływać i zrelaksować się na największym praskim basenie. Fotografowałam je kilka miesięcy, głównie w przebieralni. Większość była w wieku 50-60 lat, a mnie szczególnie intrygował fakt, że w ogóle nie przywiązywały uwagi do swojego wyglądu. Były grube, nie pierwszej młodości, ich zewnętrzna prezencja daleka była od tej, prezentowanej w mediach jako ideał kobiecości. A jednak wcale ich to nie obchodziło, znakomicie czuły się w swoich ciałach i wyglądały na autentycznie wolne. Dużo o tym myślałam wracając do klasztoru.
Klasztoru?
– Przez większość pobytu w Pradze mieszkałam w klasztorze dominikanów w centrum miasta, którego przeorem był Polak. Wynajmowałam tam pokój, opłaty były bardzo niskie. Różne obostrzenia, na przykład fakt, że nikogo nie można było przyprowadzać, sprawiły, że mogłam się wewnętrznie wyciszyć i skupić na nauce. Rok minął bardzo szybko, trzeba było wracać do Londynu, jednak zanim to nastąpiło zrealizowałam swoje dziecięce marzenie, a mianowicie pojechałam do Azji. Byłam w Iranie, Pakistanie i Indiach, podróżowałam trzy miesiące. Zrobiłam tam dużo zdjęć, po czym ponownie wylądowałam nad Tamizą i w 2010 roku ukończyłam studia magisterskie z fotografii artystycznej na London College of Communications. W ich trakcie – jak już wspomniałam – tragicznie zginął mój brat, co zapoczątkowało projekt „I like you, I like you a lot”.
Przed wyjazdem z Polski zajmowałaś się fotografią?
– Mój tato robił zdjęcia podczas pogrzebów, wesel i innych uroczystości w swojej rodzinnej wsi Plawna. Chciałam umieścić je w książce, jednak jego mama, czyli moja babcia, spaliła wszystkie negatywy, żeby mieć ciepło w lepiance. Jak później powtarzała „dobre były na rozpałkę, a Janek przecież mówił, że ich nie potrzebuje”.
Natomiast ja przygodę z aparatem zaczęłam w szkole średniej, kiedy znalazłam Zenita taty. Miałam własną ciemnię w piwnicy bloku w Kowarach, gdzie wówczas mieszkaliśmy. Jednak moja prawdziwa fotograficzna inicjacja miała miejsce w niecodziennych okolicznościach. Podczas jednej z wycieczek szkolnych razem z kolegą przesadziliśmy z alkoholem, dlatego, w ramach ekspiacji, wychowawczyni kazała nam zrobić projekt na temat tego zgubnego nałogu. No więc chodziłam z aparatem i fotografowałam pijaków śpiących na okolicznych ławkach. Wszystkie zdjęcia wyszły nieostre, ale teraz myślę, że ogólny efekt był całkiem ciekawy, a brak wyrazistości dobrze oddawał ducha całej sytuacji.
Tamto doświadczenie przydało się w późniejszej zawodowej drodze?
– Na pewno, chociaż była to czysta amatorka. Ale właśnie autentyczność i szczerość takich fotografii przemawia do odbiorcy bardziej, niż zaplanowane, profesjonalne działanie.
Jak robi się dobre zdjęcia?
– Nie wiem. Wiem za to, jak o nich mówić i myśleć. Fotografia jest najtrudniejszym medium, dlatego przystępując do projektu zawsze rozważam czy właśnie zdjęcia są najlepszym sposobem zobrazowania danego tematu. Inspiruje mnie na przykład rzeźbiarstwo Ambu Tora czy Jacquesa Bonneta, a także sztuka multimedialna Janka Simona. Zauważmy, że oni wszyscy nie są przedstawicielami mojej branży.
Wierzę w serendypity, biorę pod uwagę inne artystyczne środki wyrazu, ale dziwnym trafem w końcu i tak zawsze wracam do fotografii.
Trudno się dziwić.
– Wbrew pozorom to nie takie oczywiste, a droga bywa długa i kręta. Zawsze najtrudniejszy jest proces rozpracowania, ustalenia co i jak ma być zrobione. Czasami projekt jest jasny i łatwy do zrealizowania, ale zdarza się, że trudno zauważyć go pośród gór negatywów. Niejednokrotnie problemy są w edycji, innym razem w prezentacji. Tym, co łączy moje prace, jest międzykulturowy dialog.
Odżegnujesz się od innych fotografów?
– Bynajmniej, chociaż inspiracji szukam gdzie indziej. Niemniej podziwiam zawodowy warsztat Czecha Josefa Koudelki czy Joanny Piotrowskiej, polskiej fotograficzki mieszkającej w Londynie. To bardzo utalentowana osoba – pracuje z gestem i dotykiem, jej prace są intuicyjne, przemawiające do wyobraźni, a jednocześnie proste i nieskomplikowane. I właśnie to cenię najbardziej.
Da się wyżyć z fotografii?
– To zależy. Jeśli chce się robić wyłącznie swoje rzeczy, to ciężko. Natomiast jeżeli pracuje się nad zleceniami, to jak najbardziej…
Piotr Gulbicki