W ostatnią niedzielę przyszedł do nas na obiad kolega mojej córki. Od drzwi pytał, czy wiem, co się stało? Zobaczył przed polskim kościołem tłum ludzi. Uspokoiłam go: to tylko niedzielna msza święta, tym razem tym przyszło ich więcej, bo to rocznica katastrofy smoleńskiej. O samym wypadku coś słyszał, ale zajęło mi sporo czasu, by wytłumaczyć mu dlaczego właśnie w kościele Polacy spotykają się przy okazji takich rocznic.
Choć sam chodził do szkoły prowadzonej przez metodystów, a jego brat jest praktykującym katolikiem, kręcił głową z niedowierzaniem. To tak co niedzielę? I tylu młodych przychodzi? Nie zna nikogo w swoim otoczeniu kto regularnie chodziłby do kościoła. Nawet jego brat. Tylko z powodu specjalnych okazji. Ot, takie zderzenie pokoleń i kultur.
Polacy są coraz bardziej podzieleni. Nie tylko w Polsce trwa wojna polsko-polska. Przenosi się też na grunt londyński, choć tu na razie jest to tylko cicha wojna. Kilkakrotnie znalazłam się w sytuacji, gdy ktoś zaczynając ze mną rozmowę szeptem sprawdzam „po której jestem stronie”. Czy wierzę w smoleński zamach? Czy popieram zamachy dokonywane przez PiS na kolejne instytucje? Dopiero po ustaleniu tych „warunków wstępnych” rozmowa, już na dowolny temat, mogła toczyć się dalej. A gdyby moi rozmówcy mieli inne spojrzenie na te inne sprawy? Czy zakończyłaby się krótka wymiana zdań i nie byłoby szansy na kolejną?
Miejscem, które powinno być dla wszystkich Polaków, jest polski Kościół. Nie jedna, określona świątynia, ale polski Kościół jako ostoja wiary i tożsamości narodowej, a zarazem wspólnota parafialna. To chyba jedyne miejsce, gdzie obok siebie stają młodą dziewczynę pracującą w jednym z londyńskich pubów z żołnierzem spod Monte Cassino, emigrant polityczny lat 80 XX w. i polski profesor pracujący na jednej z londyńskich uczelni. Czy wymieniając się znakiem pokoju dostrzegą w sobie nawzajem imigranta, choć może innego?
Zastanawiam się, czy księża przyjeżdżający na Wyspy Brytyjskie zdają sobie sprawę z wyzwania, jakie ich czeka. Ksiądz musi tu być czasem być pracownikiem socjalnym, a innym razem dobrym, choć wymagającym ojcem, albo starszym bratem, nawołującym do opamiętania. Bo parafianie są tak różni, jak różna jest społeczność polska. Ci najbardziej zagubieni w londyńskiej rzeczywistości Polacy oczekują, że w kościołach znajdą nie tylko opiekę duchową, ale także (czasem przede wszystkim) pomoc w konkretnych sprawach życiowych jak np. nocleg i praca. I tu spotyka ich rozczarowanie. Stąd pojawiają się zarzuty o obojętność Kościoła. Ale czy londyńscy księża mogą i powinni wspierać wszystkich, którzy podjęli nie zawsze przemyślaną decyzję o wyjeździe za granicę?
Kościoły stały się także najzwyklejszymi miejscami spotkań, gdzie po skończonym nabożeństwie, już na zewnątrz, wymienia się adresy, telefony, ploteczki i mówi o pracy. Czasem dochodzi do konfliktów, a nawet bijatyk. Przynajmniej raz, po imprezie andrzejkowej w jednej londyńskich parafii, musiała interweniować policja. W rezultacie podjęto decyzję, że w ich sali parafialnej więcej zabaw nie będzie. Takie najprostsze rozwiązanie.
Po ostatnich świętach wielkanocnych ktoś skarżył się w internecie, że ksiądz nie chciał wszystkim poświęcić pokarmów, tylko tym stojącym najbliżej, a reszta miała się zadowolić „symbolicznym” święceniem. Później nakazał posprzątanie kościoła. W niektórych parafiach wierni narzekają, że księża zainteresowani są tylko tym, co im wpadnie na tacę. Przeznaczają te pieniądze nie na potrzebujących, ale na rzeczy – w ich przekonaniu – zbyteczne: marmurową podłogę, nowy ołtarz, czy odnawianie drzwi. Nie wiem, czy te słowa krytyki są uzasadnione. Na emigracji oczekuje się od Kościoła więcej niż w Polsce. Jednocześnie nikt z tych malkontentów nie zastanawia się co on ze swej strony może dać swojej parafii.
Jeszcze kilkanaście lat temu proboszcz znał prawie wszystkich, którzy chodzili regularnie do kościoła i tych, którzy zjawiali się tam jedynie na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Kiedy przychodził ktoś nowy, od razu bywał zauważany. Dziś jest to anonimowy tłum.
Choć rola Kościoła jest zawsze taka sama – prowadzić człowieka do Boga, pomóc mu w potrzebie, to na emigracji obejmuje także walkę o zachowanie tożsamości narodowej. Bo w każdej sytuacji człowiek musi pozostać sobą. Czy mu się to podoba czy nie, jeśli pochodzi z Polski, to jest Polakiem i żadne przybrane obywatelstwa tego nie zmienią. Może odejść od swojej tożsamości, ale będzie to strata dla niego i dla Polski. Oczywiście ta tożsamość jest różnie pojmowana przez różne pokolenia. Kościół na emigracji powinien pełnić funkcję mediatora między różnymi społecznościami emigracyjnymi.
W tym roku obchodzone jest 1050-lecie chrztu Polski. Przed 50 laty w Londynie zorganizowane były ogromne uroczystości, które jednoczyły Polaków-emigrantów. Oby podobnie stało się i tym razem. Nie chodzi mi o to, by były to uroczystości zorganizowane z rozmachem, ale aby mieszkający z dala od Polski mogli poczuć, że jest coś co ich łączy. Gorzej, jeśli będzie to okazja do utrwalenia jeszcze głębszych podziałów.