Z Wojtkiem Mazolewskim, gitarzystą i kontrabasistą jazzowym, liderem zespołów Pink Freud i Wojtek Mazolewski Quintet rozmawia Magdalena Grzymkowska.
Koncert w ambasadzie to duża szansa na promocję dla Twojego zespołu.
– Bardzo się cieszę, że publiczność dopisała. Jak szedłem do ambasady widziałem 100-metrową kolejkę osób, którzy przyszli tu, żeby nas posłuchać. To było bardzo pokrzepiające. Cieszę się też, że na takim koncercie ludzie faktycznie uwolnili emocje, tańczyli, śpiewali, krzyczeli i mogliśmy się poczuć jak na prawdziwym koncercie w klubie. Bo to tak naprawdę jest dla nas solą życia. Graliśmy już wcześniej w Londynie i każdy taki występ jest dla nas dużą promocją. Nie ma dla mnie znaczenia, gdzie i dla kogo gramy, bo zawsze dajemy z siebie sto procent. Kocham grać, więc zawsze, kiedy szukam instrument w ręku jestem szczęśliwy.
Co wolisz grać: standardy jazzowe, bluesowe czy może nowoczesne aranżacje znanych przebojów?
– Gramy przede wszystkim autorską muzykę, rzadko sięgamy po jakiekolwiek standardy. Jest to w naszym wykonaniu zwykle wisienka na torcie naszych występów. Jesteśmy przekonani, że aby muzyka najpełniej trafiała do odbiorców, musi być autentyczna i współczesna, mówi opowiadać o ty, co się dzieje tu i teraz. Żyjemy w dobie nowych technologii i muzyka musi być na to wrażliwa. Internet, portale społecznościowe w jakiś sposób nas wszystkich zbliżają. Nasza muzyka odnosi się do tego w jakich czasach żyjemy. Nie ma sensu grać standardów sprzed 50 lat, bo Nat King Cole nie mógł napisać do Milesa Davisa na facebooku, zainspirować się jego wykonaniem, który zobaczył na youtubie. Dzisiaj jest to możliwe i to na zawsze zmieniło nasze życie, więc dlaczego mamy się do tego nie odnosić? Muzyka nie może pozostawać w skansenie, gdzie nie ma kontaktu ze światem zewnętrznym. Kiedyś wrażliwość, komunikacja, postrzeganie bliskości było po prostu inne. Grając Prodigy czy Rage Against the Machine odwołujemy się do chwili, gdy wszyscy szaleli na punkcie tej muzyki. My też dość mocno zmieniamy oryginalne utwory, pokazując, jak może to zabrzmieć dziś. Ale przede wszystkim wydaje mi się, że do serc ludzi ich poczucia wrażliwości najbardziej trafia muzykę, którą sami komponujemy. Dodatkowo niektóre części utworów są przez nas improwizowane, więc każdy występ różni się od innych, każdy z nich jest na swój sposób wyjątkowy.A dlaczego kontrabas?
– Od dziecka grałem na gitarze i śpiewałem. Ale najbardziej kocham tworzyć zespoły, które w moim odczuciu wyrażają więcej niż pojedynczy instrumentalista, ponieważ siła kilku osób, którzy grają razem i stają się rodziną, jest czymś więcej niż prostą sumą ich talentów. Wierzę, że pewna magiczna siła sprawia, że wielki potencjał drzemiący w każdym z muzyków zostaje zwielokrotniony. Tak jak to miało miejsce w przypadku The Beatles czy Led Zeppelin. Zdajemy sobie sprawę z wartości każdego z członków tych zespołów, jednak dopiero razem potrafili stworzyć coś wyjątkowego.
Jak długo się znacie?
– Pracujemy razem sześć , może siedem lat. Proces dobierania muzyków trwa bardzo długo. W moim wypadku 2-3 lata, zanim znajdę odpowiednich ludzi, zanim oni się dotrą między sobą, wskoczą na jeden tor i będą się wspierać. Granie w zespole jest to nie tylko granie muzyki, ale jest to droga, na którą wszyscy się decydujemy i wspólnie się rozwijamy, również duchowo. Dlatego potrzebni są ludzie, którzy są na ten proces otwarci. Zdarza się, że ktoś jest prawdziwym wirtuozem, ale nie pasuje do grupy, gra tylko dla siebie. I tacy ludzie nie są w zespole przydatni. Ja mam to szczęście, że u mnie w zespole wszyscy świetnie rozumiemy, czym dla nas jest wspólne grania, a jednocześnie każdy muzyk jest już wielką gwiazdą. I jeżeli świat jeszcze o tym nie wie, to wkrótce się o tym przekona…
Koncertowaliście już na całym świecie. Które z miejsc jest dla Ciebie najbardziej wyjątkowe?
– Od 2006 roku gramy regularnie trasy koncertowe po Ameryce Południowej. Z drugiej strony globu: występowaliśmy w Chinach, Korei i Japonii. W Afryce graliśmy w Rabacie w Maroku, teraz wybieramy się do Etiopii. Od wydania albumu „Polka” koncertów jest coraz więcej. Oczywiście marzy mi się koncert w Nowym Jorku, jednak z drugiej strony życie potoczyło się tak, że dzięki mojej muzyce odwiedziłem miejsca, o których w ogóle nie myślałem i że się w nich zakocham. Bo chyba nie ma piękniejszego miejsca na ziemi niż Santiago de Chile, gdzie można pluskać się oceanie, a za godzinę zjeżdżać w górach na desce. To są chwile, które zmieniają postrzeganie świata i nie nauczysz się tego na żadnej lekcji geografii. Podobnie było z Japonią. Jak pojechałem tam po raz pierwszy to oszalałem z radości. To wyjątkowe i bardzo inspirujące miejsce pod względem muzyki, sztuki i designu. Wracam tam za każdym razem bardzo podekscytowany.