Przez tę wspólną Europę świat zrobił się Wyspiarzom bliższy. Dla dziadków był Blackpool albo Brighton, rodzicom zachciało się Hiszpanii czy wysp Bahama, młodzieży wystarczy szalony weekend na Ibizie. Nie dla wszystkich wyjazdy na wakacje są atrakcją, ci mają więc telewizor, a w nim (chciał nie chciał) oferty turystyczne i kraje, których istnienia jeszcze niedawno nie podejrzewali… I da się z tym żyć!
Podobnie Polak (Polonus) o niektórych, zakątkach Europy i jej nacjach od dawna wie swoje. Niemiec – robotny, ale nudny, Rusek – szkoda gadać, Czech – ćwierka jak dziecina, Żyd – Jezus, Maria! Ostatnio mówi się nam dużo złego o Turkach. Tylko Francja (elegancja) się dobrze kojarzy…
Gorzej, gdy to my musimy zaprezentować się światu, bo choć u nas najlepiej i najładniej, to inni jakoś o tym nie wiedzą. A jeśli oglądają Telewizję Polonia, to myślą, że tu tylko zagony kapusty z głąbami (przeplecione serialem „Ranczo”), blokowiska miast a w nich jeszcze dymiące fabryki, huty i stocznie (wszystkie inne seriale: od Kiepskich po „Słoiki”), a całość z mszą w regularnych odstępach i festiwalami pieśni: kresowej i innej. Jakiej, nieważne, bo prezenterką i tak będzie Agata Młynarska (od tygodnia już nie!).
Z telewizji tej wynika jasno, że – jak to szyderczo napisała kiedyś „Polityka” – w Polsce „nawet żubry jedzą kremówki”.
Jeszcze parę lat temu dla angielskiego Kowalskiego nasza Polska to była furka konna z wielodzietną rodziną, jadąca dostojnie do kościoła. Na hasło „Polak”, chcący uraczyć gościa Francuz uśmiechał się szeroko i wistował: „Łi, łi, Żą Pol Di (czyli nasz Papież), Lesz Waleza”, bo tak to się tam wymawia. Niemiec na polskie hasło skłonny jest dać odzew „Polaczek-cwaniaczek” (i poprawić dowcipem w stylu: jedź do Polski, twoje auto już tam jest), a Rosjanin spod znaku Putina powie krótko: „Pan Lach”, co może brzmieć całkiem szyderczo.
Obraz ten bardzo powoli ulega zmianie, choć nie wyrosła nam Polska na „tygrysa Europy”. Nawet tej środkowej łamanej przez wschodnią.
Raz po raz więc na wysokich szczeblach ku pokrzepieniu serc wymyśla się Polakom nowy znak. Nazywa się go: logo. Mądre agencje, po wielu projektach i w dużych mękach, znajdują nam co parę lat takie znaki. Pamiętam dwa: sprężynkę i latawca.
Ten ostatni siedzi mi wciąż przed oczami jako koślawy biało-czerwony romb grubą kreską połączony z ludzikiem o jednej krótszej nóżce. Obraz pokraczny i niezrozumiały. Po angielsku „go fly a kite” nie kojarzy się najlepiej, a dla Francuzów to (dosłownie) „latający jeleń”.
Kto potrzebuje żubra, niech go sobie bierze. Dla mnie może być nawet latawiec i sprężynka razem wzięte w herb z kremówką. A wszystko otoczone dwunastoma gwiazdkami z flagi unijnej.
Bo im lepiej znam świat, tym mniej wierzę w magię znaku, a bardziej w równe drogi, solidne produkty, wartościowe szkoły, konkurencyjne ceny, uprzejmą obsługę, ciekawe muzea, punktualność pociągów i czystość toalet.
Jarosław Koźmiński