Na pytanie gdzie historyk jest szczęśliwy odpowiedź jest prosta: w archiwach. Na pytanie w jakich – odpowiedzieć jeszcze prościej – w ciekawych i dotąd nieprzebadanych. A gdzie są najciekawsze dla Polaków i zarazem nietknięte archiwa? Wydaje się Państwu, że w Londynie? A może w Paryżu? W Rzymie? Niestety nie. Tak zdecydował los (a czasem sprawność tzw. służb), że w Moskwie i w Petersburgu. Dla tych dwóch miast rasowy „mól” archiwalny (nie tylko polski) zapomni o przyjemnościach i wygodach zachodniej Europy i pokona wszelkie przeszkody, by pożerować na kartach niezmierzonych ilościowo (a do tego ledwie udostępnionych) rosyjskich archiwaliów.
W czasach walki o informację, a także opadania zasłon i otwierania się sezamów z archiwaliami, dostęp do nich rządzi się absolutnymi prawami rynku. Nie darmo widzimy tu dziesiątki Amerykanów i Niemców, którzy „zbrojni” w rządowe lub fundacyjne pieniądze kopiują i kopiują dane do ich składnic, i tak już najbogatszych w świecie.
Ten, kto zdobędzie fundusze, przemoże wszystkie niewygody i zapory urzędniczego bezwładu, a do tego zdoła przekonać do życzliwej współpracy archiwistów, ten wie więcej, pisze lepsze książki i odkrywa to, czego inni nie mogli lub już nie zdążą. A na każdym rynku oznacza to podniesienie wartości własnej, ale i firmy, bo ma wówczas ona lepszych pracowników i więcej szans na granty.
I choćby fizycy, chemicy czy inni matematycy kręcili głową na stosunek kosztów wypraw humanistów do policzalnych rezultatów (nie w publikacjach, a w pieniądzach), niech uwierzą, że wśród historyków, tak jak w chemii czy w fizyce, trwa walka o rynek i na nim. Gdyby było inaczej – skąd ta masa tak praktycznych (i pragmatycznych) Amerykanów? I skąd dla nich pieniądze?
Na rosyjski rynek można patrzeć różnie. Choć większość Rosjan jest dzisiaj biedna, to nie zawsze tak będzie, a jest ich prawie 150 milionów.
Nie tak dawno znajomy był w Moskwie na międzynarodowych targach książki gdzie, pośród dziesiątków wydawców rosyjskich i obcych, Polskę reprezentował jeden… i to z naszego parlamentu. Widać nie mamy „ruskim” nic do zaoferowania, poza rozrywanymi w świecie dziełami naszych najświatlejszych mężów.
Tymczasem rośnie grupa młodych Polaków (ale też młodych Niemców czy innych zachodnio Europejczyków) uczących się rosyjskiego. Czy po to by czytać Puszkina w oryginale? O nie! Oni po prostu wiedzą gdzie są (przyszłe) konfitury i wygłodzony rynek.
Wokulscy współcześni noszą dżinsy, a słowo Rosja niekoniecznie musi im się zaraz kojarzyć ze Stalinem i z Łubianką. Od tego, by mieli jednak jakieś skojarzenia, są właśnie historycy.
Oczywiście są też politycy, dziennikarze. Są też uliczni sprzedawcy i czytelnicy bulwarowych gazet. Nawet są sportowcy na dopingu. Cóż, każdy ma swój rynek i swoje konfitury…
Jarosław Koźmiński