Na 120-lecie urodzin Józefa Wittlina
Ongiś, w powiecie Kamionka Strumiłowa, na błoniach gminy Mierowa wypływał nieopiewany przez poetów potok Berezówka. Przebiegłszy przez błonia pobliskiej wsi Dmytrów, już za jej opłotkami przelewał się na obszerne błociska ciągnące się od Chołojowa do Toporowa, potem wybierał kierunek na wschód, żeby ujść do Baczki, dopływu Styru.
W tejże wsi Dmytrów, nad potokiem śród lasów, piasków i bagien, dnia 17 sierpnia 1896 r., przyszedł na świat Józef Wittlin jako drugi syn Karola i Elżbiety z Rosenfeldów – starszy brat Stanisław zmarł w niemowlęctwie jeszcze przed jego urodzeniem. Rodzina od kilku pokoleń gospodarowała na wsi – tyle że ojciec poety już był nie właścicielem, lecz dzierżawcą. Samą wieś zamieszkiwała półtora tysięczna ludność – wedle Słownika geograficznego 40 rzymsko katolików współistniało z 152 Izraelitami i 1338 grekokatolikami; obsługiwała ich szkoła etatowa z jednym nauczycielem, oraz kasa pożyczkowa. Większa posiadłość z rolą orną, łąkami, ogrodem i pastwiskiem pod koniec XIX wieku należała do hrabiów Starzyńskich.Z Dmytrowa do urzędu pocztowego i telegrafu jechało się niwą, potokiem i lasem, do miasta powiatowego Radziechowa, gdzie znajdował się sąd powiatowy, zajazdy żydowskie, bazar z tzw. handlem śniadankowym, oraz szkoła czteroklasowa dla dzieci z pobliskich wsi. Pod względem narodowości Polacy zajmowali tam trzecie miejsce po Rusinach i Żydach. W ostatnich latach XIX wieku główna posiadłość ziemska należała do Stanisława hr. Badeniego.
Pierwsza rzeczułka domowa, nad którą Wittlin spędził swe najmłodsze lata, nie zostawiła mu żadnych wspomnień czy wrażeń. „Byłem dzieckiem słabowitym – pisał potem o sobie – i miałem melancholijne dzieciństwo”. Potwierdzała to Halina Wittlinowa: „Dzieciństwo Józia, znane mi z jego opowiadań, to smutna historia. Śmierć matki, ojciec surowy, chociaż bardzo kochający syna, lecz zdecydowanie wrogo usposobiony do prób poetyckich Józia”. Ojciec, jakim pamiętał go poeta, to człowiek „raczej niezamożny i borykający się ciężko z życiem”; i nie bardzo sobie radził na roli. Józef miał wszystkiego pięć lat, gdy z powodu choroby matki rodzina przeniosła się do Lwowa. Jednak klimat miejski mimo bliskość lekarzy niewiele pomógł. Sam zachorował na szkarlatynę, a matka mu zmarła w 1903 r.
We Lwowie Karol znalazł emploi w firmie ubezpieczeniowej i jeździł po wsiach jako inspektor szkód gradowych i ogniowych. Spośród około 27 takich zakładów odnotowanych w Księdze adresowej Król. stoł. Miasta Lwowa, pracował najprawdopodobniej dla lwowskiej filii c.k. uprz. Towarzystwa ubezpieczeniowego „Austryacki Feniks” przy ulicy 3-go Maja, które wedle ogłoszeń w ówczesnej prasie „ubezpiecza od ognia, gradu, od kradzieży, na życie we wszystkich kombinacyach”. Syn gdzieś napomyka o „handlowych aferach” ojca we Lwowie – coś niby spirt, węgiel, broń i dywany. Jest to jednak mało sprawdzalne.
Zresztą po śmierci matki – Wittlin ponad pół wieku później opowiadał Zofii Starowieyskiej-Morstinowej – „zabrano mnie na wieś do dziadków i stryjostwa, którzy dzierżawili duży majątek Nagórzany niedaleko Lwowa, własność Puzynów z Narola. [Wedle Słownika geograficznego ta większa własność wiejska wynosiła 468 morgów roli ornej, plus łąki, ogród, pastwisko i las – przyp. NTT]. Spędziłem u nich trzy lata, najlepsze chyba w życiu.” Określając się jako „Ja, Józef Wittlin, z pokolenia Judy” rozsławił potem tę miejscowość w pełnym wielbienia dla Stwórcy wierszu Psalm:
I wiesz, kto Ciebie jeszcze chwali?
Mała rzeczka w Nagórzanach, tej wsi, gdzie spędziłem dzieciństwo,
tak mała, że nawet nazwy nie ma u ludzi!
Ale u Ciebie ona nazwę ma.
A ta skromna rzeczka to w samej rzeczy trzy potoki – potok Szczerek wraz z dopływami: Kower, z którym tworzył nieduży stawek, oraz potok Sołonecki.
Na tych łąkach nadrzecznych chłopiec nauczył się pewnych prawd. „W dzieciństwie życie na wsi nauczyło mnie zarówno bezwzględności, jak i piękna przyrody. Piękno akceptowałem zawsze jak rzecz naturalną, nie zawsze natomiast akceptowałem cechy barbarzyńskie. […] Właśnie dlatego, że wychowałem się na wsi i poznałem liczne sekrety przyrody z pierwszej ręki, muszę przyznać, że wolę bezwzględność przyrody od bezwzględności człowieka. Przyroda bywa okrutna, ale nie zakłamana, człowiek natomiast każdą perfidię usprawiedliwi jakąś wyszukaną teorią”.
Z tą świadomością pewnie kojarzy się jego chłopięcy rytuał urządzania uroczystego pogrzebu – kurom, po kryjomu zabitym przez jego starszych kuzynów. Tkwi w tym pewnie nie fascynacja nekrofilska, lecz może raczej przekonanie, że kura to także boskie stworzenie, któremu godzi się oddać ostatnie posługi.
Do bardziej typowych rozrywek należała dziecięca wojaczka, gdyż w roku 1905 – pisze Wittlin – „byłem bardzo wojowniczy”. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej utożsamiał się, tak jak inni jego rówieśnicy, z japońskim generałem Nogi. Wtedy też dowodził własnym siłym zbrojnym, z kartonu przez siebie wycinanych, a po wielu latach przyznał: „żal mi było poświęcić na „zabitych” pięknych żołnierzy angielskich, niemieckich i francuskich – w błyszczących i barwnych mundurach, w czakach i kaskach. Na „zabitych” przeznaczałem wojska kolonialne, Arabów w burnusach i zawojach, owiniętych w białe szmaty, a nie w zgrabnych mundurach”. Wspomnienie to wywołała parada francuskich wojsk na paryskich Polach Elizejskich podczas drôle de guerre.
JW nie gustował w liryzmie dworków i strumyków, czy lamusów i kredensów, uświęconym przez tradycję narodową; taką poezję uważał za plagę literatury ojczystej, domostwa Stryjostwa nie utrwalił ani wierszem ani prozą. Za to drogę do Nawarii, gdzie znajdowały się najbliższy urząd pocztowy i stacja kolejowa, upamiętniła francuska pisarka i polonofilka Rosa Bailly.
Roztacza się przed nami płaszczyzna tak doskonała, że droga biegnie przez nią prosto jak strzelił i odsłania nam swoje życie w malutkich obrazkach piętrzących się jedne nad drugimi i zmniejszających się coraz bardziej w głąb perspektywy. Za podwójną zasłoną drzew, które ją grodzą z obu stron, ukazują się wozy, grupy chłopów, gromada krów, samochód, długi wózek; na wózku na podłużnych ławkach jadą Żydzi usadzeni w dwa rzędy i zwróceni do siebie twarzami. Na prawo i lewo zagony szeroko roztaczają swoje bruzdy; nic ich nie zasłania, nic nie zagradza.
Zjeżdżamy z głównego traktu, boczna droga wije się i opuszcza w dół. I oto roztacza się przed nami zachwycający obraz, mogący stanowić tło dla scen pasterskich Watteau utrzymanych w szarozielonej tonacji: na lewo, na pierwszym planie ściana młyna, odbita w sennej wodzie, która rozbija się w błyszczących rozbryzgach na śluzie i zdąża ku stawom wśród łąk, aby tam na nowo zapaść w senne rozmarzenie; na prawo, z grupy drzew wystrzela zgrabny, wytworny, szlachetny kościół w Nawarii i góruje swą białością nad całą okolicą.
Podróżniczka wnet wprowadza czytelnika do wnętrza kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, podziwia figury na bocznych ołtarzach.
Ich złocone szaty układają się szerokimi fałdami wokół smukłych kibici, ich nagie ramiona są uniesione w górę: dałabym słowo że tańczą! Tańczą męczennice i tańczą alegorie. Tańczy Sprawiedliwość trzymająca miecz i Prawda ze swoim zwierciadłem. Pociągają cię za sobą. Serce uderza szybciej, wyobraźnia również puszcza się w taniec.
Cała okolica pięknie się przedstawiała. Rosa Bailly dalej zachwyca się, tym razem krajobrazem Hodowic. Do pastorałki à la Watteau dochodzą odcienie Moneta.
Składa się nań różowość i zieleń. Zachodzące słońce zdaje się wyciągać z wielkiego stawu sieci o purpurowych okach, w których uwięzły okrągłe liście nenufarów i które zaczepiają się i rozdzierają na rzecznym sitowiu.
Zachwyt wzbudziła architektura rokokowa, harmonijnie wkomponowana w krajobraz. Nieopodal, „jak pałac wzniesiony dla jakiejś egzotycznej Marii Antoniny”, kościół hodowicki z zieleni aż wyrastał „bardziej różany niż blaski zachodu, dumnie wznoszący w górę swoje pilastry i ukwiecone flakony. Na lewo wśród sadów roją się chaty kryte strzechą i kaczki popędzane przez bosą dziewuszkę znaczą rzekę białymi kropkami”.
Często zwiedzany przez pielgrzymów, hodowicki kościół Wszystkich Świętych z polichromią i finezyjną dekoracją rzeźbiarską, stał się z czasem sanktuarium maryjnym. Pani Rosa opisała klejnot świątyni:
ten krzyżyk sprowadza do nic nie znaczących rozmiarów inne posągi i sam kościół. Chrystus cierpi straszliwie, jego kończyny są tak wyciągnięte, że wydają się kawałkami powroza. Przerażająca jest jego bezwładna, udręczona głowa, zamknięte oczy, usta podobne zębom padliny na bezpańskim ugorze.
Było to dla niej przeżycie wręcz metafizyczne. „Odsłoniła się przed nami wielka tajemnica. […] Najgłębiej przenikające wzruszenie religijne trzyma nas przed tym krucyfiksem na kolanach jak chłopów podczas procesji. […] [Nic nie jest] zdolne przemóc mistycznego płomienia którym strzelił w górę dramatotwórczy geniusz Antoniego Osińskiego”.
W pobliżu takich widoków toczyły się najszczęśliwsze lata młodego Wittlina. Całą tę panoramę jako dorosły mógł sobie oglądać, jak na płótnie malarskim, na łamach londyńskich „Wiadomości” w 1956 r., w przekładzie Terleckiego.
Po trzech latach wiejskiego żywota, już po drugim małżeństwie ojca, zabrano się do formalnej edukacji Józia. Swoją karierę uczniowską rozpoczął „pomiędzy aresztami”, gdyż szkoła św. Anny, do której uczęszczał przez jakiś czas, stała przy ulicy Gródeckiej między lwowskim kryminałem policyjnym, tzw. furdygarnią, a ponurymi Brygidkami. Tam – pisał potem w Ameryce – „mentorem naszym był pewien starszy sadysta i alkoholik, przy tym – kaleka”. Nauczyciel – postać żywcem wzięta z Karola Dickensa – „wprost wykonywał swe egzekucje grubą trzciną, która pod koniec miesiąca szła w strzępy od regularnego i nader wydatnego używania. Co pierwszy każdego miesiąca sadysta i alkoholik posyłał klasowego lizusa po nową trzcinę do sklepiku naprzeciw. Kupował je nie z funduszów szkoły, lecz z własnych; tak bardzo lubił bicie”. Epizod nieodnotowany w większości jego biogramów i „curriculów”, w których wymienia się wyłącznie lwowskie gimnazjum ck. VII.
Z perspektywy lat Wittlin różnie zapatrywał się na swoje dzieciństwo. Zaledwie wyjechawszy ze Lwowa, wyznawał po soplicowsku, jak urodzony hreczkosiej: „Wizja marzonego szczęścia zawsze ma zarysy rodzinnego zakątka. Jeśli sobie wyobrażam, że jestem szczęśliwy, zawsze widzę siebie w rodzinnych stronach. […] Jeśli powiadam: las, mam na myśli lasy rodzinnych stron, jeśli powiadam: pole, widzę to pole, którym chadzałem jako dziecko”.
Tak pisał w 1924 roku, w Inwentarzu kultury narodowej. Nie minęło dwadzieścia lat, a w Ameryce w 1942 r. wyznawał: „Stanowczo za wiele łez lało się w moim świecie dziecinnym, a te łzy niejednokrotnie wykrzywiały obraz świata – na całe życie”.
Nina Taylor-Terlecka