Przy polskich drogach jest już niemal wszystko, czego dusza i ciało zapragnie: stragany z warzywami i owocami, także leśnymi, ryby wędzone i smażone, karkówka i kiełbaski, stacje benzynowe z gazem i bez gazu. Bardziej świątobliwi bez trudu dojrzą co parę chwil kościelną wieżyczkę, a bardziej grzeszni – pannę sprzedajną. Jednego tylko nie ma – nie ma się gdzie, pardon, załatwić.
Cenowo urlop na Ibizie czy w Sopocie prawie się już nie różni, a na plażach Morza Śródziemnego język polski staje się coraz częściej używanym. Wielka frajda napić się po plaży zimnego piwa w czyściutkim pubie, w którym toaleta wygląda tak jak w stolicznym Bristolu, ale jeszcze większa nie oglądać przynajmniej przez tydzień zasępionego oblicza tego czy innego ważniaka z Warszawy w napoleońskiej pozie oraz obrazka chłopaków palących się do palenia: *rac/ opon/ marihuany (*niepotrzebne skreślić).
Tylko po tych wszystkich frajdach następuje bolesny powrót do rzeczywistości. I to szybki. Wystawanie na granicach, które nie wiadomo komu i do czego jeszcze służą, szarzyzna postsocjalistycznego świata tuż za granicą, kolejki do toalety na benzynowych stacjach, w której nie wiedzieć czemu jest tylko jedno „oczko”, wreszcie mitręga powrotnej drogi nowoczesnym co prawda autobusem przepychającym się jednak przez wąskie ulice jakiś zapyziałych miasteczek w takim tempie, iż pokonanie dłuższej trasy w Polsce trwa wiele godzin. No ale za to można już pisać felietony, bo tematów z pewnością nie zabraknie! A temat nasuwa się sam po przejechaniu choćby stu kilometrów po kraju: Brak toalet.
Bezpośrednią konsekwencją braku przydrożnych toalet (z rzadka występujących – i to w wersji szczątkowej – na leśnych parkingach) jest zanieczyszczenie wszelkich miejsc, w których można zatrzymać samochód.
Konsekwencją pośrednią jawi się natomiast głęboka tolerancja wszelkich służb leśnych i drogowych, z policją włącznie, wobec obywateli błyskających pośród listowia częściami ciała zazwyczaj wstydliwie okrywanymi.
„Musiałem, za potrzebą” – to tłumaczenie bywa przyjmowane z głębokim zrozumieniem nawet w chronionych strefach krajobrazowych lub przy terenach wojskowych, gdzie nie wolno zatrzymywać pojazdów. O szkodliwości długotrwałego powstrzymywania się od załatwienia potrzeby naturalnej wie każdy i rozumie, iż skoro nie ma gdzie, to gdzieś trzeba. Robi się w zieloność zatem. Niekaralność zachowania zamieniającego ową przydrożną zieloność w istną kloakę doprowadziła do tego, że nie każdemu kierowcy przychodzi do głowy skorzystanie z wiadomego przybytku, na którejś z mijanych po drodze stacji benzynowych.
Aż się prosi, aby na tym zarobić – bądź to surowo karząc przydrożnych „załatwiaczy” (niech tak planują trasę, by przystanki wypadały im nieopodal toalet) bądź też stawiając płatne sławojki gdzie się da.
Po ostatnie rozwiązanie mogłyby sięgnąć lokalne samorządy, łatając w ten sposób którąkolwiek z licznych zapewne dziur w budżecie. Pozostaje obawa, iż – jak przed wojną – aby podjąć próbę zmiany przyzwyczajeń części społeczeństwa nawykłej do kucania pod krzakiem, trzeba by być co najmniej premierem Sławojem od sławojek. Najpewniej, jak zwykle zresztą, problem zniknie zimą. Pod śniegiem.
Jarosław Koźmiński