01 września 2016, 10:15 | Autor: admin
W skórze żbika

– Na Wyspach hokej to przede wszystkim show dla kibiców. Lodowiska są mniejsze niż w Polsce, gra się bardziej fizycznie, a sędziowie pozwalają na bójki i ostre starcia – mówi Tomasz Malasiński, czołowy napastnik Swindon Wildcats i reprezentacji Polski, w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

 

Nowy sezon za pasem.

– Jesteśmy na finiszu przygotowań, niebawem pierwszy gwizdek i ligowa karuzela zacznie się kręcić. W Anglii rozgrywki zaczynają się we wrześniu i trwają do marca, a ich zwieńczeniem są mecze w fazie play off. Wierzę, że w bieżącym roku powalczymy o zwycięstwo, bo w składzie mamy sporo ciekawych zawodników, w tym wielu młodych graczy trenujących w, działającej w Swindon, hokejowej akademii kanadyjskiej. To ciekawa szkoła, jedna z dwóch tego typu w Europie, zajmująca się szkoleniem nowego narybku, chłopców w wieku 15-17 lat. Później ci najzdolniejsi zasilają składy różnych zespołów, między innymi naszego, będąc dobrym uzupełnieniem dla trzonu drużyny, w której pierwsze skrzypce grają doświadczeni hokeiści, przede wszystkim obcokrajowcy. Poziom English Premier Ice Hockey League (odpowiednik polskiej drugiej ligi) cały czas idzie w górę, trafiają tu czołowi Brytyjczycy, których z Elite Ice Hockey League (odpowiednik I ligi) wypierają hokeiści zagraniczni.

 

W ubiegłym sezonie, w którym zajęliście piąte miejsce, byłeś najlepszym napastnikiem zespołu.

– Strzeliłem 42 gole i zaliczyłem 46 asyst w 53 meczach. Cieszę się, że moja gra została doceniona i przyniosła efekty, ale to w dużej mierze zasługa całego teamu, a także naszych wspaniałych kibiców. Przychodzą na mecze całymi rodzinami, z dziećmi, dopingują. W hali jest 1200 miejsc siedzących, ale zazwyczaj pojawiała się około 1400 ludzi. I wszystko, cały sportowo-artystyczny spektakl, robiony jest pod nich. Zawodnicy wychodzą na lód przy światłach, w przerwach między tercjami są konkursy, panuje atmosfera pikniku i zabawy. Natomiast po meczu, kiedy gramy u siebie, cała drużyna brata się z kibicami w pobliskim pubie. Jest piwo, rozmowy, swojski, niemalże rodzinny, klimat.

Co jakiś czas gościmy również uczniów miejscowych szkół, rozdajemy autografy, przeprowadzane są akcje charytatywne. To wszystko tworzy specyficzną więź i klimat wokół klubu.

 

Dlatego przedłużyłeś kontrakt na kolejne dwa lata?

– Nie ukrywam, że bardzo dobrze się tu czuję. Owszem, miałem oferty z Elity, z Cardiff i Coventry, ale postanowiłem zostać w Swindon.

 

Nie czułeś ambicji sprawdzenia się w najwyższej klasie rozgrywkowej?

– Byłoby fajnie, zawsze to nowe wyzwanie, ale kilka czynników wpłynęło na moją decyzję. Po pierwsze, musiałbym się przeprowadzić, co wiązałoby się z rozłąką z żoną Izą. A to nic przyjemnego, co znam z autopsji, gdyż już wcześniej przez to przechodziliśmy. Druga kwestia to warunki finansowe, które były zbliżone do tych, jakie mam tutaj. W Swindon się zaaklimatyzowałem, a w nowym miejscu trzeba byłoby zaczynać wszystko od nowa. Poza tym mam już swój wiek. 30 lat to co prawda nie emerytura, ale możliwości dużej kariery i rozwoju są ograniczone.

 

Poziom brytyjskiej ligi jest wyższy niż polskiej?

– Porównywalny. Chociaż same mecze różnią się i to znacznie. W Polsce gra się bardziej taktycznie, dużą uwagę przywiązuje się do techniki, natomiast tutaj tafle są mniejsze i w efekcie pojedynki bardziej widowiskowe, bo sędziowie pozwalają na bójki, starcia, ostre spięcia.

W Elicie gra wielu zawodników, mających na koncie występy w czołowych ligach świata — kanadyjsko-amerykańskiej, szwedzkiej czy niemieckiej. Na mecze ekstraklasy regularnie przychodzi po 3-4 tysiące kibiców, a w Nottingham nawet więcej. Hokej cały czas się tu rozwija, chociaż do popularności piłki nożnej, czy rugby ciągle dużo brakuje.

 

W Anglii grasz od dwóch lat.

– Wybrałem ten kierunek, bo wcześniej wyemigrowała tu moja żona. Pracowała wtedy w Londynie, jako fryzjerka i kursowanie na trasie Polska – Anglia na dłuższą metę było męczące.

Poza tym w polskich klubach nic nie jest pewne, chociaż akurat ja nie mogłem szczególnie narzekać — grałem w czołowych zespołach, byłem wyróżniającym się zawodnikiem, miałem, przynajmniej teoretycznie, regularne zarobki.

Spore nadzieje wiązałem z projektem „Krynica”. Zamierzenia brzmiały pięknie — miała powstać łączona drużyna, składająca się z czołowych hokeistów polskich i dobrych obcokrajowców. Rok w polskiej ekstraklasie, a potem w łączonej austriackiej. Niestety, wszystko skończyło się fiaskiem i wtedy postanowiłem spróbować czegoś innego za granicą.

 

Tu kasa się zgadza?

– Nie narzekam. Warunki finansowe są trochę lepsze niż w Polsce, ale, co niemniej ważne, mogę się skupić wyłącznie na grze. Nie muszę zaprzątać sobie głowy innymi sprawami — obietnicami bez pokrycia czy kłopotami ze sprzętem. Poza tym mam wrażenie, że ludzie są tu bardziej uśmiechnięci i optymistyczniej nastawieni do świata.

 

Chociaż pochmurnej pogody nie brakuje…

– No właśnie. Sam nie wiem z czego to wynika, ale na pewno możliwości rozwoju i godnych zarobków mają na to znaczny wpływ. Poza tym, to bardzo kolorowy i otwarty na przybyszów z zewnątrz kraj, a wielokulturowość jest jego znakiem firmowym. Ciekawie to obserwować z boku.

 

Masz duszę obserwatora?

– Bardziej domatora (śmiech). Byłem w kilku ciekawych miejscach — zamek w Cardiff, łaźnie w Bath, uniwersytet w Oksfordzie — ale szczerze mówiąc nie jestem zagorzałym podróżnikiem. Chociaż w Polsce przewędrowałem przez kilka klubów.

 

Cały czas jesteś reprezentantem Polski, podczas tegorocznych mistrzostw świata w Katowicach byłeś najskuteczniejszym napastnikiem biało-czerwonych, z pięcioma golami i jednym hat-trickiem na koncie.

– W reprezentacji gram od 2006 roku i jestem z tego bardzo dumny. Tegoroczny championat nie do końca ułożył się po naszej myśli, ale zwycięstwo w meczu ze Słowenią 4:1, w którym strzeliłem trzy bramki, to na pewno jedno z najpiękniejszych wspomnień w reprezentacyjnej karierze. Tym bardziej, że był to mój 100. mecz w kadrze.

 

A największy ligowy sukces?

– Było ich sporo, jednak szczególne miejsce zajmują tytuły mistrza Polski, które wspólnie z kolegami zdobyłem trzykrotnie. Bodaj najbardziej przeżyłem ten drugi, wywalczony z Podhalem Nowy Targ. Klub miał poważne kłopoty finansowe, nikt na nas nie stawiał, ale w finałowym starciu pokonaliśmy faworyzowaną Cracovię.

Nie ukrywam, że moim marzeniem jest zakończenie sportowej przygody w Polsce. Fajnie byłoby jeszcze przynajmniej przez jeden sezon ponownie zagrać w Podhalu.

 

Jesteś spełnionym zawodnikiem?

– Myślę, że osiągnąłem to, na co było mnie stać. Reprezentacja, najlepsze polskie kluby, teraz występy za granicą. Co prawda jako młody chłopak pasjonowałem się rozgrywkami NHL i marzyłem, żeby tam grać – jak Wayne Gretzky, Mario Lemieux czy Paweł Bure – ale nie każdemu jest to dane.

 

To pod wrażeniem ich gry trafiłeś na hokejową taflę?

– Znalazłem się na niej znacznie wcześniej. Kiedy miałem sześć lat tata zabrał mnie na mecz, w którym grały niewiele starsze ode mnie dzieci i tak mi się to spodobało, że zaraz po zakończeniu spotkania poszliśmy na pobliską ślizgawkę. I zaiskrzyło. Zacząłem regularne treningi w Podhalu Nowy Targ, a z czasem przyszły pierwsze sukcesy.

Przez pewien okres łączyłem hokej z futbolem, występowałem nawet w lokalnych drużynach piłkarskich, w końcu jednak nadeszła chwila, w której musiałem wybrać jeden z tych sportów. Ostatecznie postawiłem na hokej.

 

Bo łatwiej było się przebić?

– Zasadniczy powód był taki, że na piłkarskim boisku byłem obrońcą, a na lodowej tafli napastnikiem. A ja lubię strzelać bramki. No i w hokeju pada ich zdecydowanie więcej. Ale pasję do futbolu rekompensuję sobie grając na konsoli. To moje ulubione zajęcie w wolnym czasie…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (1)

  1. Skoro jest świetny w hokeju to niech wraca do Polski reprezentować nasz kraj 😀