W ostatnim „Tygodniu Polskim” przeczytałam, że liczba Polaków w Wielkiej Brytanii znowu wzrosła. Jest nas o 63 tys. więcej niż przed rokiem. Za kilka dni zaczyna się nowy rok szkolny. Ilu wśród uczniów brytyjskich szkół będzie polskich dzieci i nastolatków, którzy po raz pierwszy pójdą do szkoły w obcym dla siebie kraju? Czy ta nowa szkoła będzie dla nich szansą na sukcesy życiowe, czy „szkołą przetrwania”, z której wyjdą poobijane?
Jak mówi przysłowie, „małe dzieci – mały kłopot, duże dzieci – duży kłopot”. Kiedy rodzice decydują się na wyjazd za granicę i zabierają ze sobą małe dziecko, to na ogół problemu nie ma. Dzieci szybko uczą się języka, a brytyjska szkoła w większości przypadków jest dobrze przygotowana na to, by adaptować dzieci, które w domu mówią innym językiem niż angielski. Gorzej jest z nastolatkami. Dla nich taki wyjazd to nie tylko wielka przygoda. To znalezienie przyjaciół, wielkie wyzwanie, by znaleźć się w nowym otoczeniu. Znam przykłady dobrego przystosowania się do nowych warunków, ale też i negatywne. Wyrwane w pewnym sensie na siłę, dzieci dają rodzicom do zrozumienia, że im ta sytuacja nie odpowiada, że są niezadowolone. W najgorszej sytuacji są z pewnością dzieci z rodzin, które przeżywały problemy już przed wyjazdem. Atmosfera nie była dobra, a w nowym miejscu stała się jeszcze gorsza. Dzieci są jak barometr. Natychmiast odczuwają „zmianę pogody”.
Przed kilku laty zadzwonił do mnie znajomy i poprosił, aby spotkała się z jego 17–letnią córką, która wraz z matką i jej nowym mężem przyjechała właśnie do Londynu. Przedtem dziewczyna mieszkała z nim. Jak mówił, matka skusiła ją perspektywą nauki angielskiego, świadectwem brytyjskiej szkoły i perspektywą studiów zagranicą. Ola sama do mnie zadzwoniła. Spotkałyśmy się w jednej z kawiarni w centrum Londynu. Miała problemy. Choć angielskiego uczyła się w Polsce, to niewiele rozumiała na lekcjach. Wszyscy byli dla niej mili, starali się pomagać, zarówno uczniowie, jak i nauczyciele, ale czuła się w szkole obco. W jej klasie nie było innych polskich uczniów. Miała pecha. Wynikało to z tego, że rodzice osiedlili się nie w tzw. polskiej dzielnicy. Ze szkoły postanowiła zrezygnować i chodzić tylko do polskiej, tej przy ambasadzie. Ale tu poziom był dla niej zbyt niski i obawiała się, czy uzyskana w ten sposób wiedza wystarczy, by dostać się na studia w Polsce. O uniwersytetach brytyjskich już nie myślała. Nie to było jednak największym problemem, a stosunki z ojczymem. Jak twierdziła, matka zawsze brała jego stronę. No i jeszcze ten nowy brat…Postanowiła się wyprowadzić. Szukała pokoju i pracy. Chciała, abym jej w tym pomogła. Nie byłam pewna, czy jest to rozsądne. Namawiałam ją, by wróciła do Polski. „Ale tata się właśnie ożenił” – powiedziała. Nie wiedziałam, jak jej pomóc. Pomyślałam sobie, że w pogoni za własnym szczęściem rodzice zapominają o zwykłych potrzebach własnych dzieci. A przecież dzieciństwa nie można przeżyć po raz drugi. Dobrze, aby było szczęśliwe.
Historia Oli zakończyła się o tyle pomyślnie, że w końcu wróciła do Polski. Zamieszkała u babci. Zdała maturę i poszła na studia. Wybrała anglistykę. Emigracyjna przygoda nauczyła ją samodzielności, no i złapała angielski akcent. To było dobre dziecko. Ale ile dzieci tak trudnej sytuacji by się poddało? Mogło się skończyć buntem przeciwko dorosłym, złym towarzystwem, nałogami, zmarnowanym życiem.
Nie wszyscy rodzice wyjeżdżający do pracy za granicą decydują się na zabranie ze sobą dzieci. Jak wynika z badań przeprowadzonych w 2014 r. na zlecenie Rzecznika Praw Dziecka, jedna piąta polskich uczniów doświadczyła rozłąki z przynajmniej jednym z rodziców, który wyjechał do pracy za granicę na co najmniej kilka tygodni. Podobne badanie przeprowadzono w 2008 r. Wówczas uczniów, których rodzice wyjechali, było więcej – ok. 27 proc. Spadek ten w ocenie autorów badań, naukowców z Wyższej Szkoły Nauk Społecznych Pedagogium, można interpretować dwojako. Oznaczać może zmniejszenie liczby osób wyjeżdżających zarobkowo albo wiązać się ze zwiększeniem liczby osób, które decydują się na wyjazd całymi rodzinami.
Rzecznika Praw Dziecka prezentujący wyniki tych badań zastrzegał, aby nie mówić o dzieciach, które wychowują się bez przynajmniej jednego z rodziców eurosieroty. Większość uczniów z takich rodzin niczym nie różni się od swych rówieśników, którzy wychowują się w pełnych rodzinach. Jest zresztą wiele zawodów wiążących się z częstą nieobecnością jednego z rodziców, a przecież rodziny te normalnie funkcjonują. Najbardziej oczywisty przykład, to rodziny marynarzy. Eurosieroctwo istnieje, ale to zjawisko marginalne.
Decyzja o emigracji jest zawsze trudna zwłaszcza, gdy ma się dzieci. Zostawić je w domu pod opieką dziadków lub starszego dorosłego już rodzeństwa? Nie zawsze jest taka możliwość, zresztą dziadkowie mogą nie chcieć zajmować się wnukami. Oddać do internatu? Takich w Polsce brak, zresztą życie w środowisku zinstytucjonalizowanym nie zawsze wychodzi na dobre. Zabrać ze sobą i tym samym ograniczyć swoje możliwości zatrudnienia? Można wreszcie zostać w kraju i klepać biedę. Czy jest to najlepsze rozwiązanie?
Każdy podejmując decyzję musi rozważać wszelkie za i przeciw. Przynajmniej powinien to robić. Najgorsza jest postawa „jakoś to będzie”. Najgorzej, jeśli za takie podejście do życia konsekwencje ponoszą dzieci.
Katarzyna Bzowska
mama
Dobry pomysł na temat! Przecież takim dzieciom trudno przystosować się do nowego środowiska…Sama mam dziecko i szukam rozwiązań, jak mu pomóc zaakceptować nową rzeczywistość… Czy są tu mamy z podobnymi przemyśleniami?????