„Podstawowa węgierska myśl i strategia jest prosta: UE jest bogata, ale słaba, co jest najgorszą z możliwych kombinacji”, tak orzekł ostatnio kontrowersyjny premier węgierski, Viktor Orban. Orban lubi szokować. Wie, że przy każdej swojej wypowiedzi irytuje przywódców unijnych z „liberalnego Zachodu” (w czasie komuny mówiło się o „zgniłym Zachodzie”), ale trzeba przyznać, że w tej chwili jest sporo spraw, które można poddać krytyce w polityce unijnej. Orban to jednak nadużywa bezwzględnie, wykorzystując instrumentalnie swoich partnerów wyszehradzkich, w tym Polskę, w rozbijaniu starego porządku europejskiego. Jest w tym dość przebiegły. Buduje mury graniczne z państwami sąsiadującymi, jak np. z Serbią, ale wciąż chce wciągnąć jak najwięcej tych biednych państw sąsiednich do tej wewnętrznie osłabionej Unii. Twierdzi, że Węgry nie opuszczą Unii, ale wprowadza rozbijackie referendum, wstrzymujące przyjmowanie uchodźców z Bliskiego Wschodu, a Europę traktuje jako krowę dojną. Lansuje nawet pomysł tworzenia europejskiej armii na zasadzie, że ma ona bronić granic zewnętrznych Unii. Lecz taka armia, bez udziału anglosaskich sprzymierzeńców, służyłaby w znacznej mierze do podważania roli obronnej NATO. Trzeba zaznaczyć że polityka zagraniczna Orbana jest wyraźnie zbieżna z interesami rosyjskiego agresora. Mam nadzieję, że jego sojusznik, pan prezes Kaczyński, jest tego świadomy.
Ale nie mam zamiaru pisać tu o geopolitycznych planach naszego naddunajskiego „dyktatora”, jak go złośliwie przywitał w Brukseli naczelny komisarz Juncker. Chodzi raczej o co raz bardziej powszechną ocenę Europy, jako coś przypominającego imperium rzymskie czy cesarstwo austro-węgierskie przed ich ostatecznym rozkładem; czyli jako dojrzały, a nawet gnijący, owoc, gotowy do spadnięcia.
Podobny wątek z tego samego tygodnia. Na przyjęciu konserwatywnych biznesmenów, dr Liam Fox, nowo mianowany brytyjski minister handlu, pochodzący z obozu jak najbardziej eurosceptycznych posłów, skrytykował brytyjskich dyrektorów przemysłowych jako „leniwych i utuczonych”, którzy bardziej interesują się w piątkowe popołudnie golfem niż eksportowaniem za granicę. Traktowano to jako atak na pro-europejskie sympatie brytyjskich przemysłowców.
Jest w tym wyraźny paradoks, że każde zdrowe i udane społeczeństwo dąży do tego, aby zabezpieczyć sobie i swoim dzieciom jak największy dobrobyt w jak najbardziej stabilnych i komfortowych warunkach. Zjednoczone Królestwo jest jednym z najlepszych tego przykładów. Zapewnia dobre warunki materialne swoim emerytom, mającym przeciętnie jeszcze przed sobą ze 30 lat życia, by nacieszyć się owocami rozkwitu gospodarki powojennego państwa opiekuńczego. Gdy wprowadzano tu pierwsze zasady państwa opiekuńczego przeciętny emeryt mógł liczyć sobie zaledwie na 10 lat korzystania z tej skromnej emerytury w okresie kiedy zadłużona powojenna Wielka Brytania pozbywała się powoli swoich atrap kolonialnych.
Równie dobrym przykładem tego rozkwitu są zachodnie państwa Unii Europejskiej, które przez podobny okres 70 lat pokoju, zapewnionego wspólną integracją gospodarczą i społeczną, stały się symbolem społecznego raju sprawiedliwości społecznej, zapewniającej ochronę przed głodem i wojną. Do nich dążą teraz masowo uchodźcy wojen i przemocy na Bliskim Wschodzie, czy biedy w byłych koloniach afrykańskich. Polska przez ostatnie 25 lat utożsamiała się z naśladowaniem liberalnego europejskiego zeitgeistu, opartego na wolnym rynku i szerokiej tolerancji w ramach państwa świeckiego, który zapewniał Polsce stały, a nawet dramatyczny, wzrost gospodarczy i upodobniał ją do wzorowego przykładu nowoczesnego państwa europejskiego.
Lecz wszędzie widzimy bunt przeciw tej prosperity. W Wielkiej Brytanii mamy Brexit i zerwanie z wygodnym dalszym rozwojem gospodarczym podłączonym do jednolitego rynku europejskiego, gdzie każdy ambitny młodzieniec brytyjski miał zapewnioną przyszłość na kontynencie europejskim. Unia Europejska też nagle traci grunt pod nogami po ekscesach polityki, stabilizującej wspólną walutę kosztem stopy życiowej państw śródziemnomorskich i nagłą nawałą uchodźców z południa. Polska z nowym rządem odchodzi dobrowolnie od swojej misji dziejowej jako kraj wzorujący się na świeckich tradycjach zachodnich. A nawet w Stanach Zjednoczonych zwolennicy Donalda Trumpa zamierzają obecny liberalny kierunek cywilizacyjny swojego państwa obalić.
Dlaczego tak jest? Wpadła mi w ręce ostatnio nowo wydana książka byłego urzędnika Białego Domu. Todd Buchholz, pod wymownym tytułem – „Cena Rozkwitu – Dlaczego Państwa Zamożne Zapadają się i jak je ponownie wskrzesić”. Teza jest szokująca. Celem każdego społeczeństwa pozostaje osiągnięcie spokoju, bezpieczeństwa, komfortu i dobrobytu. Lecz z czasem takie państwo unika konfliktów, nastawia się na konsumpcję, ciężką pracę zwala na innych, rodzi mniej dzieci, traci pęd do polepszenia swojego bytu, wpada w coraz większe długi, a ich emeryci korzystają z owoców życia coraz dłużej. Jego cykl cywilizacyjny dobiega swojego zenitu, inne państwa im zazdroszczą, obcy starają się tu zamieszkać, aby partycypować w tym dobrobycie, wprowadzając własną dynamikę gospodarczą, ale i inną kulturę. Zanika poczucie tożsamości własnych mieszkańców takiego państwa, podległych coraz bardziej obcym nawykom. Następuje, słowem autora, społeczna „entropia”, czyli wzrastająca miara chaotyczności życia. Według niego ten cykl jest zarazem pozytywny jak i niszczycielski, ale dotychczas nieodwracalny.
Buchholz nawiązuje przede wszystkim do dzisiejszej Ameryki, ale opiera to na licznych przykładach historycznych. Widzimy starożytny Egipt, surową Spartę, efemeryczne państwo Aleksandra Wielkiego, długoletnie imperium rzymskie, bogate republiki rakuskie i weneckie. Wszędzie widać ten sam wątek, czyli surowa brutalna energia tworząca wielkie państwa z ogromnymi osiągnięciami cywilizacyjnymi, które tracą swój sens bytu przez nadmiar dobrobytu, uzależniając gospodarkę od niewolnictwa i prowadzenie wojen od płatnych najemników. Kolejnym przykładem było cesarstwo austro-węgierskie bez wspólnego języka i wspólnego poczucia tożsamości poza postacią popularnego cesarza Franciszka Józefa, i które było w stanie rozkładu już długo przed wybuchem I wojny.
Oczywiście pesymistyczne tezy Buchholza można dostosować nie tylko do dzisiejszej Ameryki, ale i do kontynentu europejskiego, z Wielką Brytanią i Polską łącznie. Poza wiadomymi kryzysami demograficznymi, braku etyki pracy i tożsamości narodowej, widoczny jest tu efekt coraz większego uzależnienia od globalizacji. Cała nasza planeta jest zarazem elektroniczną wioską, starającą ujednolicić kulturę światową przez sieć internetową, ale podlegającą również międzynarodowym konglomeratom korporacyjnym, którym daje się wolną rękę przez coraz częstsze zliberalizowanie handlu międzynarodowego. Przynosi dramatyczny wzrost w światowym wzbogaceniu się, ale nie chroni lokalnych przedsiębiorców od zagłady, dewastuje lokalną gospodarkę i lokalną kulturę. Wielu młodym mieszkańcom świata ten dynamizm rozwojowy odpowiada; granice są dla nich otwarte. Cały kontynent staje się dla nich ojczyzną; może nawet cały świat? Migracja ludów do krajów bogatszych też napędza tą dynamikę, ale autochtoni, oryginalni tubylcy bogatych krajów, widzą swoją kulturę i swoją przyszłość odrzuconą na bruk. Brak im tych murów granicznych które chroniły ich świat.
Ale czy odpowiedź na to musi być tak drastyczna, jak mury Trumpa, czy Orbana, czy Brexitu? Buchholz głosi tzw. „manifest patriotyzmu”, aby tych osiągnięć cywilizacyjnych nie stracić. Zaleca, aby szkolnictwo budować bardziej na tych wątkach kultury, które nas łączą z krajem gościnnym, szanować kulturę i historię tego kraju, wzmacniać poczucie wspólnych osiągnięć i wartości, wymagać od imigrantów poszanowania dla tych wartości kraju zamieszkania i wpajać ludziom młodym obowiązek służby (wojskowej lub cywilnej) dla swojego otoczenia przed rozpoczęciem kariery życiowej. Niby to proste i oczywiste, ale trzeba przyznać że w ostatnich latach zachodnie elity liberalne o tym zapominały i dlatego teraz ponoszą klęski.
Wiktor Moszczyński
Bartek
Brawo Wiktorze !!!