„Do Stanów Zjednoczonych przybyłem 7 grudnia 1961 roku. Jako zakonnik zostałem oddelegowany przez przełożonych do pracy w nowej placówce. Oficer emigracyjny na lotnisku spojrzał w mój paszport, w którym widniało zdjęcie mnicha w białym habicie, popatrzył na moją ogoloną głowę, na mały podręczny bagaż i wbił pieczątkę. Na lotnisku JFK przywitał mnie, a potem zawiózł do Amerykańskiej Częstochowy mój sponsor, ojciec Michał Zembrzuski. Wyglądała ona wtedy jak farma średnio zamożnego farmera.”
Tak o początkach życia w USA opowiadał w wywiadzie dla „Nowego Dziennika” Tadeusz Chabrowski. Redakcja przeprowadziła z nim rozmowę z okazji ukazania się 20-go tomiku jego wierszy, zatytułowanego „Dom w chmurach”. I właśnie z promocją tego tomu poeta przyjechał do Polski. Zatrzymał się w hotelu na pl. Konstytucji, zaledwie 5 minut od mojego domu. Spotykamy się w kawiarni w pobliżu.
Nie jest to nasze pierwsze spotkanie. Przed kilku laty przypadek zrządził, że byłam w Warszawie, gdy promował tom prozy „Białe nieszpory”, stanowiący dalszy ciąg „Skrawka białego habitu”. Wtedy, po spotkaniu w Klubie Księgarza, poznałam Chabrowskiego i jego żonę Zofię.
Po raz drugi spotkaliśmy się w maju tego roku, gdy na Warszawskie Targi Książki poeta przywiózł kolejny tom wierszy „Nitka nieskończoności”. Wtedy też nadarzyła się okazja do kilku rozmów. Opowiadał mi o okolicznościach opuszczenia klasztoru, o swoim życiu bez habitu i o swojej pracy nad wierszami. A ja byłam już po kilku lekturach jego wierszy i książek pisanych prozą. Całkowicie zauroczona.
Chabrowski opuścił klasztor w 1967 r. Był niepokorny. Przeor nie dał mu urlopu na spotkanie z wydawcą. On jednak na spotkanie pojechał. Gdy wrócił, okazało się, że jego rzeczy zostały przeniesione do innej celi, a notatki zniknęły. Jeszcze tego samego dnia, z maszyną do pisania, wyszedł za klasztorne mury.
Nie oznacza to, że „obraził się” na religię. Wiele jego wierszy to w pewnym sensie rozważania o znaczeniu religii. Nic nie ma w tym dziwnego – studiował teologię, filozofię i socjologię na różnych uniwersytetach, a także ma doktorat z religii i kultury współczesnej. Ale Chabrowski nie jest księdzem, który za pośrednictwem wierszy chce nawracać innych. On „wierci się jak urwis na lekcji religii, jest podejrzliwy wobec wszelkich dogmatów, doktryn filozoficznych i gotowych przepisów na szczęście. Nieufnie spogląda także na siebie, na własne postępy i postępki liryczne, dlatego nie grozi mu kaznodziejstwo i patos. Wciąż potrafi osiągnąć czystość widzenia dziecka, ten rodzaj naiwności, którym oddycha dusza”. Tak w związku z wydaniem „Domu w chmurach” napisał krytyk literacki Tadeusz Dąbrowski.
Ten ostatni tom, jak mówił mi poeta, jest dla niego niesłychanie ważny. Pisał go podczas choroby żony, która zmarła we wrześniu 2015 r. Jak powiedział w cytowanym na wstępie wywiadzie, „Po śmierci żony zacząłem znów żyć jak mnich pustelnik, pokochałem na nowo ciszę, a także swój komputer, z którym najczęściej prowadzę długie i jednostronne rozmowy.”.
Stara się pisać codziennie. Zasiada przy komputerze wieczorem i pisze gdzieś do 2-3 nad ranem. Za pomocą klawiatury przenosi słowne pomysły, które zrodziły się w jego głowie w ciągu dnia. Stara się dla nich znaleźć dalszy ciąg. Następnego dnia czyta to, co napisał. Część zostawia, a reszta ląduje w koszu. W tym przypadku jest to kosz wirtualny, komputerowy.
Pomysły na wiersze są wszędzie. „Madonny z wosku” to portrety koleżanek jego żony, a „Mnisi, czyli nierymowane strofy o cnotach” to podobne portrety jego „kolegów w habicie”.
W niezwykły sposób powstał tomik „Zielnik Sokratesa”. W tym czasie państwo Chabrowscy postanowili opuścić Nowy Jork. Kupili farmę, która była bardzo zaniedbana. Poeta karczował ją własnoręcznie. Każdego dnia wrzucał do pieca wyciągnięte z ziemi krzewy i chwasty. Gdy przyszła kolej na poison ivy, czyli parzący bluszcz, nagle usłyszał płacz dziecka, które skarży się na swój los. I zaczął przyglądać się innym roślinom. Na tej opuszczonej farmie czytał „Dialogi Platona”. Z jednej strony słyszał głosy roślin, a z drugiej – Sokratesa, który nie dostrzegał przyrody. I tak powstały wiersze pod patronatem starożytnego filozofa.
Lubię Chabrowskiego także ze względu na jego specyficzne poczucie humoru. Krytycy literaccy i koledzy-poeci nie mogą się nadziwić jak udało mu się sprzedać aż cztery wydania „Madonn z wosku”. „To było bardzo proste” – wyjaśnia. Otóż mając lat blisko pięćdziesiąt postanowił zdobyć „konkretny” zawód. Do tej pory zawsze więcej zarabiała jego żona – inżynier. Liczne studia, ani praca w polonijnych instytucjach nie przynosiły dochodów. Postanowił zostać optykiem. Po złożeniu odpowiednich egzaminów, zdobył uprawnienia i otworzył zakład. Gdy przychodziły do pracowni klientki i musiały czekać na drobne prace przy okularach, dawał im do czytania swój tomik wierszy. Wiele z nich wychodziło z zakładu nie tylko z naprawionymi lub nowymi okularami, ale i książką pod pachą.
Tadeusz Chabrowski w listopadzie tego roku kończy 82 lata. Jego obecny pobyt w Polsce to wiele spotkań z czytelnikami – w Warszawie, Lublinie, Toruniu, Sopocie, Wrocławiu i Częstochowie (w tym ostatnim mieście złożył też w grobie rodzinnym urnę z prochami żony i odwiedził 98-letniego przyjaciela-zakonnika). Pytam go, skąd ma tyle energii, bo ja już dawno bym „wysiadła”. „Sam nie wiem – mówi. – Zapewne skutki tej podróży odczuję po powrocie do domu”. Oby zaowocowało to kolejnym tomem wierszy.
Katarzyna Bzowska
anna malinowska
Chabrowski ma świetne książki, polecam 😉