Gdy Stanisław Moniuszko pisał „Hrabinę” był pod wyraźnym wpływem i wrażeniem oper włoskich. Być może marzył wówczas o spektaklach na deskach teatrów w Wenecji lub Mediolanie. Ale czy wielkiemu polskiemu kompozytorowi śniło się, że jego dzieło trafi aż do Londynu? W ostatni weekend po raz pierwszy w Wielkiej Brytanii można było zobaczyć tę operę w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym.
W atmosferze radosnego podniecenia trwają przygotowania do balu. W stylowych wnętrzach należących do Hrabiny, krząta się warszawska crème de la crème. Wszyscy w najmodniejszych strojach i fryzurach, szepczą między sobą, że obecnością na imprezie zaszczyci ich sama gospodyni, która skończywszy żałobę po zmarłym małżonku, powraca w wielkim stylu do życia towarzyskiego, bacznym okiem obserwując potencjalnych kandydatów do jej ręki. A ponieważ jest piękna, młoda i bogata, można się domyślić, że takich nie brakuje. Punktem kulminacyjnym opery jest scena nadepnięcia na suknię Hrabiny (prawdziwe „marzenie z tiulu i z gazy”) przez jednego z absztyfikantów, w której zostaje obnażona płytkość i powierzchowność beau monde początku XIX wieku. Ostatni akt to przeniesienie w czasie i przestrzeni, w którym rozgrywa się finał miłosnej intrygi. Z happy endem, choć nie dla wszystkich.
Bardziej niż fabuła uwagę widza skupia korowód barwnych postaci występujących w sztuce. Jest Podczaszyc, bohater osobliwy, podstarzały amant i ekscentryk, którego metamorfoza w Neptuna wywołuję lekki uśmiech politowania. Fenomenalny Łukasz Biela jest w tej roli komiczny, ale nie przejaskrawiony, choć jego kostium króla mórz zakrawa o groteskę. Jest też Dzidzi, drobny, energiczny trzpiot, trochę krętacz, który jednocześnie doskonale wie, czego chce i konsekwentnie do tego dąży. Kreacja Tomasza Tracza olśniła publikę – trudno się dziwić, że temu wdzięku nie mogła się oprzeć sama Hrabina…
W opozycji do tej dwójki sfrancuziałych fircyków stoją Kazimierz i Chorąży, którzy hołdują staropolskim obyczajom. Nie da się jednak oprzeć wrażeniu, że w tym przywiązaniu do tradycji są nieco skostniali i nadto konserwatywni. Głęboki bas Marcina Gęśli stanowił szlachetną dominantę spektaklu, a Maciej Komendera doskonale uzupełniał go swoim tenorem.
Na tym tle rola Broni, „delikatnego, młodego kwiatuszka”, trochę nijakiej w swojej sentymentalnej nostalgii i przywiązaniu do rodzinnego dworu, wydaje się nie pozostawiać zbyt wiele pola do interpretacji dla aktora. Jednak Olga Maroszek, dzięki swojej bogatej ekspresji, tchnęła w tę postać powiew świeżości, dzięki czemu stała się bohaterką z krwi i kości, a nie wyłącznie porcelanową figurką.
W końcu tytułowa hrabina to postać wielowymiarowa. Czarująca, pewna siebie, choć trochę zagubiona, z pewnością wewnętrznie nieszczęśliwa, bywa uszczypliwa, a nawet złośliwa. W tej roli sprawdziła się charyzmatyczna Monika Świostek, która nie tylko bez trudu wydobyła z niej głębię i różnorodność emocji, ale też zachwyciła spektakularnym wykonaniem arii „Suknio, coś mnie tak ubrała”.
W scenie balu mogliśmy zobaczyć występ Zespołu Tańca i Pieśni „Tatry”. Ta mająca długą, bo 54-letnią tradycję grupa, jak zwykle zaprezentowała bardzo wysoki poziom. Pary wirowały w rytmach walca i kujawiaka. Nowatorskim rozwiązaniem był urokliwy pokaz baletowy tancerek Vestry School of Dance and Performing Arts z fantastyczną Laurą Bouler na czele, bowiem baletnice tańczyły do muzyki Piotra Czajkowskiego. Ciekawe, co by na to powiedział Moniuszko – wszak Warszawa była wówczas pod rosyjskim zaborem…
Warto zwrócić uwagę także na chórzystów – St Ignatius Choir pod przewodnictwem Zbigniewa Kurzei. Nie dało się nawet przez chwilę poznać, że to chór amatorski. Harmonia, warsztat wokalny, a także elementy gry aktorskiej – nie odbiegały od poziomu profesjonalnych chórów, które możemy usłyszeć w Polsce.
Na oklaski zasługuje także bezbłędna reżyseria Feliksa Tarnawskiego, a także przewodnictwo Stephena Ellerego, dla którego nie lada wyzwaniem było zapanowanie nad zespołem muzyków i tak wielką liczbą śpiewaków na scenie.
Scenografia choć minimalistyczna w pełni oddała klimat opery. Wisienką na torcie były stroje – dobrze przemyślane, podkreślające charakter poszczególnych postaci. Dobrym rozwiązaniem było także opracowanie napisów po angielsku, dzięki czemu przedstawienie było otwarte także dla brytyjskiej widowni.
Podobnie jak główna bohaterka, „Hrabina” w POSK-owej aranżacji kokietuje, aby pod wykwintnym acz lekkostrawnym płaszczykiem XIX-wiecznej komedii, w najmniej oczekiwanym momencie wytknąć widzowi jego narodowe przywary: albo kosmopolityczna akceptacje i przejmowanie wszystkiego co zachodnie, tudzież zaściankową satrapię i bezkrytyczne uwielbienie dla wyłącznie własnej kultury. Pozostawia refleksję, aby nigdy nie popadać w żadną z tych skrajności.
Londyński premiera „Hrabiny” to wydarzenie kulturalne godne uwagi z jeszcze jednego względu. Przygotowanie opery zajęły niespełna tydzień – ostania aktorka przybyła do Londynu zaledwie w niedzielę poprzedzającą sobotnią premierę. To było karkołomne wyzwanie i bardzo intensywny czas dla Krystyny Bell i Joanny Młudzińskiej, które czuwały, by wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Niemniej jednak zakończony sukcesem, o czym świadczyć może pełna sala zarówno pierwszego, jak i drugiego dnia.
Magdalena Grzymkowska
Miśka
Świetny spektakl !!! Bardzo mi się podobalo 🙂 Recenzja też świetna.