Właściwie nie wiem dlaczego postanowiłam pójść na tę konferencję. Nie lubię twórczości Zofii Nałkowskiej. „Granicę” czytałam z musu jako lekturę szkolną. „Kobiety”, młodzieńcza powieść opartą na dzienniku, jaki Nałkowska prowadziła przez całe życie, jest może ciekawym studium różnych kobiecych postaw, ale – podobnie jak i całe „Dzienniki” – nazbyt naznaczona narcyzmem autorki. Cenie „Medaliony”, jedną z pierwszych po zakończeniu drugiej wojny światowej książek opisujących losy ludzi, którzy przeżyli holocaust; to pozycja reportażowa, napisana wręcz beznamiętnie i chyba jedyna pióra tej pisarki, którą wysoko cenię. Reszta to powieści obyczajowe, zwykłe czytadła. Przynajmniej tak je postrzegam, choć zdaję sobie sprawę z tego, że w czasach, w których powstawały, były sensacją.
O pójściu na konferencję chyba zdecydował temat jednej z sesji: „Nałkowska as a Feminist and her Significance for Women Today”. Chciałam pójść i zaprotestować: Nałkowska nie była żadną feministką! Całe życie szukała potwierdzenia swej kobiecości w oczach mężczyzn. I dokonywała złych wyborów. Jej obydwaj mężowie byli przykładem dominujących samców. A romanse? Wydaje mi się, że wiele z nich było „nieskonsumowanych”, a jedynie rozgrywały się w jej wyobraźni. To były raczej flirty towarzyskie, a jej kilkuletni partner życiowy Bogusław Kuczyński, dużo od niej młodszy „sekretarz”, słaby pisarz to była kolejna klęska życiowa. Aż wierzyć się nie chce, że ta inteligentna, piękna i mająca powodzenie kobieta mogła dokonywać tak złych wyborów.
A jednak konferencja „Zofia Nałkowska’s Life in English” zorganizowana przez SSEES, okazała się nadzwyczaj ciekawa. Ursuli Phillips, organizatorce konferencji, udało się ściągnąć wyjątkowych akademików i tłumaczy. Potrafili przedstawić z jednej strony w sposób niebanalny postać pisarki, a z drugiej – swoje własne zmagania z jej tekstami, które tłumaczyli na angielski. Jak się okazuje, angielskojęzyczny cztelnik ma bardzo ograniczony wybór. Przetłumaczono jedynie cztery pozycje z bogatego dorobku Zofii Nałkowskiej: „Medaliony” (tłumaczyła Kanadyjka Diana Kuprel), „Romans Teresy Hennert” (przekład to praca duetu, Polki Ewy Małachowskiej-Pasek i Kanadyjki mieszkającej w USA Megan Thomas), „Granicę” i „Choucas” (te dwie powieści przetłumaczyła Ursula Phillips, laureatka nagrody Found in Translation za rok 2015). I tyle.
Podczas konferencji tłumacze opowiadali o swojej pracy, która często jest jak szykanie igły w stogu siana, a tą przysłowiową igłą jest słowo. To szczególne słowo, które najlepiej oddające intencje autora. Jak się okazuje, czasem poszukiwania trwają długo i nie zawsze są uwieńczone sukcesem. Tłumaczenie, zwłaszcza tak niszowych języków jak polski, jest zawsze wielką przygodą, czasem traumatyczną (tak mówiła o pracy nad „Medalionami” Diana Kuprel) lub pełną radości (jak opowiadały tłumaczki „Romansu…”). Zawsze jednak jest to ciężka praca. Zofia Nałkowska, gdy szczęśliwie porzuciła młodopolskie językowe uniesienia, pisała staranną, literacką polszczyzną. Wydawać by się mogło, że jej proza nie powinna przedstawiać problemu. A jednak. Jak wyjaśniały tłumaczki (ciekawe, że nie znalazł się wśród nich żaden mężczyzna) nie chodzi tylko o dobór odpowiednich słów, ale także o odtworzenie emocji, które za tymi słowami się kryją. I to jest najtrudniejsze w przekładzie, bo nie zawsze są one tak łatwo przekładalne z jednego języka na drugi.
Sesja poświęcona feminizmowi okazała się mniej kontrowersyjna niż się spodziewałam. Prowadząca ją Katarzyna Zechenter zwróciła uwagę na to, że Nałkowskiej patriarchalny system, w jakim wychowała się, narzucał określony sposób myślenia, to kim powinna być i co robić. I temu pisarka (bardziej w swych powieściach niż „Dziennikach”) przeciwstawiała się. Była jedną z nielicznych kobiet-Polek swej epoki, które można nazwać profesjonalistkami – po śmierci ojca to ona w dużym stopniu utrzymywała matkę i siostrę. Nie wykonywała jednej z dostępnych dla kobiet tamtej epoki prac, nie została guwernantką czy nauczycielką, ale zarabiała pisaniem. Szybko w świecie literackim stała się postacią znaną, podziwianą i szanowaną, u której wsparcia szukali początkujący pisarze, m.in. Bruno Schulz i Witold Gombrowicz. Nałkowska uczyniła z kobiet centralne postacie swoich powieści. Takich pisarek, z wyjątkiem Elizy Orzeszkowej, w polskiej literaturze tamtej epoki nie było.
Podczas dyskusji zadałam Ursuli Phillips pytanie, czy nie próbowała porównać Zofii Nałkowskiej z angielską pisarką tej samej epoki Virginią Woolf. Usłyszałam szmer dezaprobaty: jak można! Okazało się jednak, że trafiłam w dziesiątkę, bo przed rokiem odbyło się w Oxfordzie seminarium zatytułowane „Life in Translation: Zofia Nałkowska in English and Virginia Woolf in Polish” z udziałem Ursuli Phillips, która podczas innej konferencji („Odnalezione w tłumaczeniu”. Gdańskie Spotkania Tłumaczy Literatury) udowadniała, że Nałkowska jest lepszą pisarką niż Wirginia Woolf, gdyż „Ma ciekawszą stylistykę, lepszą psychologię postaci i głębiej opisuje relacje międzyludzkie”.
„Od gorsetu do komunizmu” – taki tytuł dała biografii Zofii Nałkowskiej Jenny Robertson. Tytuł uważam za niesłychanie trafny. Mam nadzieję, że książka, która ukaże się za kilka miesięcy, będzie w równie trafny sposób opisywać życie tej niezwykłej kobiety o skomplikowanej osobowości.
Katarzyna Bzowska