„Dajcie mi waszych zmęczonych, biednych, stłoczonych”, mówi wiersz, którego wielu z nas uczyło się w szkole – słowa te ma wyryte u swych stóp Statua Wolności.
Ameryka jest narodem imigrantów. Być może niektórzy Amerykanie uważają, że do USA przybywa zbyt wielu obcych. Nie mogą jednak powiedzieć, by ich nagłe pojawianie się wprawiało w zakłopotanie.
Tymczasem wielu Europejczyków wydaje się zakłopotanych obecnością ludzi urodzonych za granicą. Europejska wizja wielokulturowego społeczeństwa wyhamowała w swoim impecie. Tak jak polityczna poprawność.
– Bo widzisz –po referendum w sprawie Brexitu powiedziała mi bez ceregieli brytyjska pielęgniarka – nikt nas nigdy nie pytał, czy was tutaj chcemy!
Imigranci są wprawdzie gospodarczą koniecznością, jednak niewielu ludzi przytacza ten argument publicznie, inaczej niż w Stanach. Imigranci mogą wzbogacać kuchnię w danym kraju lub wspomagać jego drużynę piłkarską, ale „wymieszanie jak w kotle” to określenie amerykańskie, odbijające się słabym echem po naszej stronie Atlantyku. Licznym Europejczykom imigracja kojarzy się nie z możliwościami i przedsiębiorczością, lecz z nieładem, biedą, a przede wszystkim przestępczością.
Co więcej, imigranci – zwłaszcza przybywający w dużych ilościach i pochodzący z różnych kultur – zmieniają naturę społeczeństw, które stają się ich domem. A wielu Europejczyków nie chce, by ich społeczeństwa się zmieniały.
Większość Europejczyków mieszka w państwach, które tradycyjnie uznawały się za etnicznie, kulturowo i językowo homogeniczne – i takimi pragną pozostać. Wszystko więc byłoby w porządku – takie jest ich prawo – gdyby nie to, że większość europejskich krajów nie jest homogeniczna, przynajmniej już nie. Obecnie 5 proc. populacji Holandii to muzułmanie. Do 20 proc. mieszkańców Francji jest obcego pochodzenia. Według danych OECD prawie 9 proc. ludności Niemiec urodziło się w innym kraju – mniej więcej tyle, ilu jest w USA Amerykanów urodzonych poza Ameryką. Zresztą te dane prawdopodobnie nie oddają rzeczywistości, bo nikt nie jest w stanie dokładnie policzyć nielegalnych imigrantów, a poza tym same liczby nie dają pojęcia o kulturowym wpływie imigracji.
Chodząc po większych miastach Europy, trudno nie odczuć obecności imigrantów – na przykład Pakistańczyków w Londynie czy Afrykanów z północy w Paryżu albo Indonezyjczyków w Amsterdamie, i Europejczyków ze wschodu w każdym z tych miast; trudno nie zauważyć ich restauracji, sklepów, narodowych strojów i odmiennych fizjonomii.
To dziwne i paradoksalne, ale prawdziwe.
W ciągu ostatnich dwóch, trzech dekad do Europy z całego świata przyjechały miliony ludzi. Jednak z filozoficznego i instytucjonalnego punktu widzenia Europejczycy i ich rządy zaczęły dopiero dostrzegać ich obecność. To będzie dla Europy w 2017 roku wyzwanie najważniejsze.
Jarosław Koźmiński