W życiu teatru nic nie da się porównać do premiery. Jest to wydarzenie wzbudzające najwięcej emocji, wydarzenie o decydującym znaczeniu nie tylko dla powodzenia czy klęski spektaklu, ale dla wysiłków i poczucia wartości każdej osoby związanej z całym przedsięwzięciem, włącznie z publicznością.
„Jestem tylko tak dobry jak moja ostatnia książka” – mówi każdy pisarz, to samo odnosi się do aktorów, do reżysera, do całej instytucji teatru: nasza ostatnia premiera decyduje o opinii, w jakiej utrzymuje nas publiczność, niezależnie od poprzednich osiągnieć.
Sukces premiery koronuje wielomiesięczny trud włożony w przygotowanie spektaklu, lansuje nowe gwiazdy, dodaje blasku dniom powszednim i inspiruje następne przedsięwzięcia. Niepowodzenie niweluje wszystkie zainwestowane w spektakl wysiłki, od talentu autora i artystów, po ciężką pracę reżysera, po żmudne próby techniczne, pomysłowość scenografa, i precyzje kostiumologów, inicjatywę promocji, wszystko – włącznie z czasem spędzonym przez widza w kolejce do kasy i w sali teatralnej – wydaje się zmarnowanym wysiłkiem.
I choć życie toczy się dalej, a spektakl pozostaje nawet w repertuarze, wszyscy z nim związani pragną jak najszybciej zapomnieć o nieudanej premierze i liczą na to że następna poprawi ich reputacje, przywróci humor i zapali do ich pięknego, ale jakże niestabilnego zawodu.
Co decyduje o sukcesie premiery? Ba, gdyby istniała odpowiedź na to pytanie mielibyśmy same sukcesy, Ani rozlegle badania , sondy i statystyki ani wiekowe doświadczenie nie dają na to przepisu. Pamiętam jak w przed laty w Teatrze ZASP-u w Londynie, Renata Andersowa tak skomentowała mój wybór sztuki „Zabawa w koty” węgierskiego autora Istvana Szabo „Bardzo ładnie, kochanie, ale czy to jest sztuka na premierę?”.
Dość szybko zorientowałam się, że jakkolwiek zabawna i wzruszająca , komedia o miłości wśród staruszków, „Zabawa w koty” nie nadawała się na premierę. Pomimo że mój wybór podyktowany był wspaniałymi rolami dla Zosi Terne, Maryny Buchwaldowej i Witka Szejbala, jej tematyka i ton przemawiały do indywidualnych widzów na zwykłym „codziennym” przedstawieniu, ale nie były okazją do burzliwych oklasków, owacji na stojąco, koszów z kwiatami i tłumów pod drzwiami garderob aktorskich, innymi słowy: okazja do zbiorowej demonstracji entuzjazmu i poczucia jedności środowiskowej.
W kraju a także w teatrach zawodowych na Zachodzie, przez premierę rozumiemy nie pierwsze przedstawienie (do dziś dnia uważane za premierę w środowisku emigracyjnym), ale premierę prasową. Ta odbywa się na ogół po pięciu lub sześciu przedstawieniach przedpremierowych , czyli. tzw. „previews”. W trakcie previews publiczność kupuje bilety po niższej cenie a reżyser i aktorzy nadal dopracowują przedstawienie na próbach porannych lub popołudniowych. Na przedstawienia przedpremierowe krytycy nie są dopuszczani.
Teatry komercjalne, gdzie negatywna recenzja grozi zamknięciem spektaklu i dużą stratą finansową , premiera prasowa poprzedzana jest kilkutygodniowym turnee po teatrach regionalnych. Dopiero po takim objeździe, spektakl sprawdzony na prowincji, wchodzi na deski teatru w West Endzie i tam odbywa się premiera prasowa,
W kraju, gdzie krytycy również potrafią zniszczyć lub wylansować nową produkcję teatralną, premiery prasowe odkładane są nieraz na kilka miesięcy. Nie jest to zdrowe dla przedstawienia, które choć dopracowane, traci na spontaniczności i pozbawione jest tej adrenaliny, która na premierze dodaje skrzydeł aktorom.
Sukcesu premiery prasowej nie da się przewidzieć. Pamiętam wspaniale idące próby w warszawskim teatrze „Współczesnym”, gdy mój mentor Erwin Axer zaprosił z Brazylii Zbigniewa Ziembińskiego do realizacji brazylijskiej sztuki pt. „Ścieżki zbawienia”. Zarówno egzotyczny materiał jak i urok pracy z „zagranicznym” reżyserem przyczyniły się do atmosfery entuzjazmu i podniecenia wśród aktorów (w dużym zespole znajdował się młody jeszcze Zapasiewicz, Mrozowska, Mikołajska). Pomimo to i wbrew wszelkim oczekiwaniom, ani sztuka, ani styl przedstawienia nie trafiły do przekonania krytykom i nie poruszyły publiczności.
Z drugiej strony niezbyt obiecujący proces prób a przynajmniej ich początek i brak większego zaufania do materiału może zaowocować nieoczekiwanym sukcesem. Moja pierwsza reżyseria gościnna w Polsce, od czasu gdy opuściłam kraj, była polska prapremiera „Zwycięstwa” Howarda Barkera w roku 2004 w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu.
Duży zespół nieco zdemoralizowany brakiem okazji do rozwoju, niskimi zarobkami i typowym dla stałych zespołów w kraju poczuciem stagnacji, nie darzył specjalnym zaufaniem ani sztuki przetłumaczonej przeze mnie na polski, ani mojej osoby. Wyczułam też wśród licznej obsady niezadowolenie z faktu, że do głównej roli zaprosiłam gwiazdę warszawskich scen – Danutę Stenkę.
Próby przeciągające się do trzech miesięcy (aktorzy pracują tam cztery godziny dziennie, potem albo grają w innych sztukach w rodzimym teatrze, albo robią coś w radio lub telewizji), toczyły się niemrawo, z długimi dyskusjami, które aktorzy krajowi uważają za swój przywilej i do których są przyzwyczajeni. Dopiero na etapie tzw. mise-en-scène, kiedy już zmuszeni byli do odłożenia tekstów, rzecz zaczęła ożywać. Choć jako reżyser byłam przekonana o wartości i wymowie sztuki, nie mogłam przewidzieć jej efektu na publiczność polską a tym bardziej na prasę.
Pierwsze spektakle przed premierą prasową nie wskazywały na specjalny sukces. Publiczność reagowała z ciekawością, ale jakby czekała aż krytycy rzucą jej zielone światło na taki a nie inny odbiór sztuki, w oryginale dotyczącej wydarzeń w Anglii, w moim tłumaczeniu zaadaptowanej do warunków polskich. Dopiero premiera prasowa a potem nagroda grand prix na festiwalu premier pozwoliły na upust zbiorowych uczuć i niehamowanego entuzjazmu publiczności. Świadomość, że mamy do czynienia z sukcesem, natychmiast podniosło temperaturę gry aktorskiej z oczywistą korzyścią dla spektaklu.
Bywa też że poczucie triumfu na premierze, burzliwe oklaski i owacje wcale nie znajdują odzwierciedlenia w recenzjach które wychodzą nazajutrz powodując, że temperatura spektaklu spada automatycznie. Tak się stało z moim przedstawieniem „Przebudzenia wiosny” Wedekinda w warszawskim teatrze Współczesnym.
Pomimo doskonałych kreacji aktorskich, świetnej gry zespołowej, pięknych dekoracji i muzyki, pomimo owacji na widowni i uścisków za kulisami, recenzje, jakie ukazały się po premierze, były zdecydowanie chłodne. W teatrze krajowym utrwalił się zwyczaj ingerencji reżysera w teksty klasyczne i krytycy uznali moją interpretację za zbyt tradycyjną. Spektakl szedł jeszcze przez trzy sezony i ale bez tej specjalnej dodatkowej aury towarzyszącej uznanym sukcesom.
Jak trudno przewidzieć losy spektaklu dowodzi najlepiej przykład londyńskiej „Pułapki na myszy” czyli „The Mousetrap” Agathy Christie. To dość konwencjonalny, niczym nie wyróżniający się thriller, który na premierze prasowej przyjęty został nader chłodno w związku z czym producenci przedstawienia nastawiali się na zdjęcie spektaklu z afisza po trzech tygodniach. Ku ich zdumieniu i wbrew wszelkim przewidywaniom „Pułapka na myszy” utrzymała się na deskach West Endu przez 44 lata zmieniając wielokrotnie obsadę i będąc ulubionym celem wycieczek teatralnych kilku kolejnych pokoleń fanów.
Moja niedawna premiera w teatrze angielskim to „Lower depths” czyli „Na dnie” rosyjskiego pisarza Maksyma Gorkiego. W odróżnieniu od Czechowa , cieszącego się niegasnącą popularnością w teatrze angielskim, Gorki miał krótki okres powodzenia w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Kiedy The Royal Shakespeare Company zainscenizowała cały cykl jego bardziej lub mniej politycznych dramatów. „Na dnie” nie jest sztuką polityczną, ale ponury temat, (sytuacja ludzi wyrzuconych za burtę społeczeństwa) i ogromna obsada (18 ról) czynią zeń ryzyko finansowe dla większości teatrów.
Tym większe zainteresowanie publiczności i prasy towarzyszyło przygotowaniom do naszej premiery. Aktorzy nie zważając na długie godziny pracy, rozprzestrzeniająca się grypę, trudny, mało znany tekst pracowali z zapałem i oddaniem. Przedstawienia przedpremierowe wypełnione były po brzegi młodą entuzjastyczną publicznością. Premiera prasowa upłynęła w znanym nam wszystkim podnieceniu, masa adrenaliny na scenie a w garderobach powódź kwiatów, kartek z życzeniami i tradycyjnych prezentów premierowych (słodycze i w przypadku tej rosyjskiej sztuki miniaturowe buteleczki wódki). Po premierze przyjęcie w barze teatru; aktorzy, jak podniecone dzieci wpadający sobie i innym w objęcia, poczucie wielkiej radości i wspólnoty między teatrem a publicznością i gośćmi.
Pierwsza recenzja ukazała się już nad ranem w darmowym piśmie „Evening Standard” i była jak wiadro lodowatej wody, bezwzględna, ostra i orzeźwiająca. Jeszcze parę recenzji, bardziej oględnych wobec wykonawców i reżyserii, ale ślepych i głuchych na walory sztuki. Dopiero pochlebna reakcja kilku poważniejszych krytyków i piękne maile i tweety od publiczności podnoszą nastrój biednych aktorów . Na dwie godziny przed kolejnym przedstawieniem zastaję ich w pustym jeszcze audytorium. Siedzą razem jak nastroszone ptaki, okutani w szaliki i płaszcze. Trzeba ich przytulić i podnieść na duchu, przypomnieć, że są piękni i wybrani, i że to co robią jest nieporównanym z niczym aktem wcielenia w postaci być może wymyślone a przecież bardziej żywe i wyraziste, cierpiące i kochające przez te parę godzin na scenie niż zwyczajni śmiertelnicy cierpią i kochają przez całe życie. Aktorzy są wszędzie tacy sami, wrażliwi, podatni na wpływy, egocentryczni a jednocześnie zupełnie otwarci i bezgranicznie odważni.
Wkrótce zapełni się widownia, zapala światła i znów ożyje świat wskrzeszony przez aktorów a publiczność zanurzy się w przeszłości, nie po to aby zapomnieć o teraźniejszości, ale aby ją lepiej zrozumieć. Przedstawienie gra już trzeci tydzień nie tracąc na frekwencji. Dla widza wieczór, w którym ogląda przedstawienie jest premiera. Aktorzy wiedza o tym i ta świadomość pozwala im odradzać się na nowo.
Tymczasem aktorzy Sceny Polskiej, pozbawieni możliwości regularnego grania, wznawiają po rocznej przerwie swą piękną i dowcipną wersję „Pana Tadeusza”, zaczynając wszystko od początku, podejmując na nowo wysiłek i ryzyko jakim zawsze jest ich praca. Bo co będzie jeśli nie pojawi się publiczność? Jeśli bieżąca wersja „Remix 2017” (remix – bo jakże inaczej szóstka aktorów może przedstawić wspaniałą epopeje Mickiewicza?) nie trafi do przekonania nowym widzom? Jeśli cały wysiłek wyda się zmarnowany? Nie wolno tak myśleć, tym bardziej że jak dowodzą recenzje, nasza adaptacja „Pana Tadeusza” to bez wątpienia „sztuka na premierę”.
Ale jak dowodzą przytoczone przykłady nie tylko „sztuki na premierę” warte są wystawiania. Za dwa miesiące, w marcu br. Scena Polska pragnie wznowić wstrząsająca sztukę młodej polskiej pisarki Magdy Fertacz pt. „Trash Story”. I choć w kraju ta sztuka miała szereg głośnych nagrodzonych premier, w kategoriach sceny emigracyjnej ta sztuka nie jest „na premierę”. Jest pełna tajemnic i mrocznych prywatnych doznań, które najmocniej przemawiają w intymnej atmosferze Jazz Cafe, gdzie nie ma bariery między publicznością a aktorem. Dlatego właśnie tam gramy sztuki o współczesnej problematyce, „sztuki nie na premierę”, sztuki prowokujące szczerą i ciekawą dyskusję, na którą serdecznie zapraszamy.
Helena Kaut-Howson