Z Piotrem Fudakowskim, reżyserem i producentem, członkiem British Academy of Film and Television Arts, a przede wszystkim laureatem Oscara w 2006 roku za najlepszy film nieanglojęzyczny „Tsotsi” rozmawia Magdalena Grzymkowska.
Jak Pan ogólnie ocenia poziom filmów nominowanych do tegorocznych Oscarów?
– Nie chcę wyjść na malkontenta, ale w tym roku rozdanie Nagród Akademii Filmowej nie zapowiada się ekscytująco. Niestety doświadczamy tego co kilka lat i wygląda na to, że w zeszłym roku nie było zbyt wiele wybitnych filmów. Lub filmy – w mojej ocenie – wartościowe nie miały wystarczającej promocji, aby znaleźć się wśród nominowanych. Na przykład „Zwierzęta nocy” („Nocturnal Animals”), znakomity film, który mnie zachwycił pod wieloma względami – scenariusza, gry aktorskiej, reżyserii. Jednak krytycy Akademii go nie docenili. Nie rozumiem dlaczego, bo to naprawdę świetny thriller.
Drugą sprawą jest to, że w zeszłym roku dużo mówiło się, że jest za mało filmów z udziałem mniejszości etnicznych. Było to powodem wielu kontrowersji. W tym roku nominacje są do granic poprawne politycznie, co spowodowało, że znalazły się tam filmy, które moim zdaniem w innych okolicznościach nie miałyby szans na Oscara. Na przykład „Moonlight”, to nie jest wielkie kino, ale został wybrany, ponieważ porusza tematykę mniejszości. Podobnie jest z „Fences”. Denzel Washington jest świetnym aktorem, ale wątpię, żeby to była jego „rola życia.” Z kolei mam wrażenie, że „Ukryte działania” („Hidden Figures”) to film, gdzie po obejrzeniu trailera można dokładnie wiedzieć, co się wydarzy…
Domyślam się, że jest to swego rodzaju manifestacja, ale nie podoba mi się to. Poprawność polityczną zostawmy politykom. W sztuce, również w sztuce filmowej, powinniśmy brać pod uwagę inne aspekty. Mam nadzieję, że jako twórca kilku filmów z udziałem mniejszości etnicznych, mam prawo tak powiedzieć.
Jaki film w takim razie ma Pana zdaniem największe szanse na statuetkę?
– Myślę, że będzie to „La La Land” – nie dlatego, że mi się osobiście podoba, lecz po prostu nie ma lepszych konkurentów.
Jest to niewątpliwie super-produkcja, z wielkim budżetem, gwiazdami i imponującą promocją. A sam film jest ciepłym, lekkim musicalem, który doceni bardzo zróżnicowana widownia. Stąd też sukces kasowy. Film nie ma żadnego głębszego przesłania, ale ten gatunek tego nie wymaga. Wychodzimy z kina w dobrym nastroju, taki jest jego cel i realizuje go w pełni.
A pozostałe produkcje?
– „Lion” od pierwszych scen gra na emocjach, to typowy wyciskacz łez, dla fanów gatunku. Z kolei „Nowy początek” („Arrival”) to film, z którym mam problem żeby powiedzieć, o czym był. Nie jestem znawcą science-fiction, ale ten film wyjątkowo do mnie nie trafił.
Zatem – jako zdobywca Oscara – proszę powiedzieć, jaka jest recepta na dobry film?
– Najważniejsza jest historia, która musi być uniwersalna i mieć w sobie ładunek moralny. W przypadku „Tsotsi” mieliśmy idealny scenariusz, który był przypowieścią o zbawieniu, o łamaniu stereotypów. Chociaż nie powiem, że w naszym przypadku było łatwo. Przy niewielkim budżecie (3 miliony dolarów to mało w porównaniu z innymi produkcjami!) kosztowało nas to dużo pracy. To był olbrzymi wysiłek całej ekipy. Ale od początku byłem trochę naiwnie przekonany, że to musi wyjść. Bez tej pasji uważam, że każdy film jest skazany na porażkę – finansową, a często także artystyczną. Jak się statystycznie patrzy na te tysiące filmów, które się rocznie produkuje, to może trzy, cztery są wartościowe. Reszta to tylko biznes.
A jaka jest Pana historia? Jak to się stało, że został Pan filmowcem?
– Obejrzałem „Cabaret” z Lizą Minnelli i przepadłem. Zakochałem się w kinie. Od tej pory tliła się we mnie myśl, że chciałbym robić filmy. Oczywiście nie miałem o tym pojęcia. Ojciec inżynier-chemik. Mama prowadziła własny biznes. Nie miałem żadnych kontaktów. Skończyłem ekonomię na Cambridge, potem MBA we Francji. Zostałem bankierem. Tradycyjna, bezpieczna kariera. Jednak miłość do filmów wygrała i rzuciłem pracę w banku.
Założyłem z żoną Henriettą firmę, która zajmowała się produkcją filmików multimedialnych na tematy finansowe. To była minimalna oczywiście namiastka prawdziwego świata filmu. Po 10 latach powiedziałem: „Dosyć! Teraz robimy prawdziwe kino”. Podjęliśmy ogromne ryzyko. Przenieśliśmy się z Putney, przedmieścia Londynu, do Soho, gdzie kwitnie życie mediów. To był taki symboliczny początek. Miałem 40 lat, nie mieliśmy pieniędzy ani koneksji, ale postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Byliśmy zdeterminowani. I naiwni! To było szalone! Trochę pomogła nam moja wiedza finansowa, ale bez tego szaleństwa pewnie byśmy tego nie zrobili. Bo jakby to wszystko dobrze przemyśleć, to by się okazało, że nie mamy najmniejszych szans. Ale udało się i sam czasem się zastanawiam, jak to możliwe.
W 2017 roku obchodzimy rok Conrada, a Pana ostatni film z 2014 roku to „Secret Sharer” na podstawie jego opowiadania.
– Ta historia chodziła za mną parę lat. W 1991 roku pojechałem do Polski, gdzie w okresie transformacji doradzałem Waldemarowi Dąbrowskiemu, ówczesnemu szefowi Komitetu Kinematografii. To on mi powiedział: „Słuchaj, ty jesteś Anglik. Zrób jakiś film o Conradzie.” Wtedy zacząłem się bardziej interesować twórczością Conrada i jego życiem. w 1994 roku przyjechałem z rodziną na rok do Krakowa. Dzieci uczyły się polskiego, a ja siedziałem w bibliotece i czytałem listy i wspomnienia Conrada. Scenariusz pisałem 3 lata, ale go w końcu nie zrealizowałem. Potem pojawiły się inne projekty, zrobiłem „Tsotsi”, ale po latach postanowiłem wrócić do tego tematu. Byłem przekonany, że to historia idealna do opowiedzenia na wielkim ekranie. Pozornie prosta, ale jednocześnie bardzo głęboka. Wiedziałem, że to nie będzie wielki sukces finansowy, na jaki mogą liczyć filmy akcji. Ale nie chciałem robić takiego kina. Chciałem stworzyć film refleksyjny, jednocześnie opowiedziany z rozmachem.
A plany na kolejne filmy?
– Dziś to moje szaleństwo i naiwność trochę mnie opuściły. I choć mam mnóstwo pomysłów, to ostrożniej podchodzę do produkcji. Ale nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa!
Pingback: Sonda Tygodnia: Co myślicie o Oscarach? | Tydzień Polski
Mirosław Stępień
Ta historia daje nadzieję, że wiek nie ma znaczenia. Można mieć 40 lat i zmienić swoją karierę i osiągnąć sukces! Gratuluję, Panie Piotrze!