Tuż po zakończeniu pierwszej wojny światowej powstała organizacja, o której brytyjscy politycy przypominają sobie, gdy mają wrażenie, że ich świat właśnie sypie się w gruzy. To English-Speaking Union, czyli związek państw, których mieszkańcy mówią po angielsku, a mówiąc inaczej – unia największych państw dawnego brytyjskiego imperium.
W 1999 r. na spotkaniu ESU, które odbyło się w Nowym Jorku, była premier Margaret Thatcher zapewniała, że wspólnota państw anglojęzycznych ma wiele do zrobienia na progu nowego milenium i nie chodziło jej o propagowanie języka angielskiego. Cytując Johna Locke’a, Edmunda Burke’a, i Thomasa Jeffersona zapewniała, że państwa anglojęzycznie mogą „zredefiniować polityczny krajobraz” i eksportując swoje wartości stworzyć „prawdziwą wspólnotę światową”. Jakie wartości miała pani Thatcher na myśli? Przywiązanie do demokracji, praw jednostki, tolerancję religijną i praworządność.
Podobne poglądy na tym samym forum kilka miesięcy wcześniej przedstawił historyk Robert Conquest, który twierdził, że organizacje międzynarodowe, w tym Unia Europejska, nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Sugerował, że państwa anglojęzyczne mogą stworzyć wspólnotę będącą mniej niż federacją państw, ale o związkach silniejszych niż zwykłe porozumienie i tym samym stać się ośrodkiem oddziaływania na świat, propagując demokrację, pokój i wspólnotę.
Na progu rozpoczęcia negocjacji z Unią Europejską o wyjściu Wielkiej Brytanii poza struktury tej organizacji rząd Theresy May stoi nie tylko przed problemem jak nadal funkcjonować w Europie, ale jakie zająć miejsce w świecie. Czy Wielka Brytania ma pozostać „samotnym myśliwym”, który szuka doraźnych porozumieć z innymi państwami? Czy powinna kultywować specjalne stosunki ze Stanami Zjednoczonymi? Czy da się stworzyć bliższe niż w ostatnich latach związki z „naturalnymi” partnerami, jak Kanada Australia, Nowa Zelandia i oczywiście USA? A może należałoby odbudować Wspólnotę Brytyjską, która w ostatnich dziesięcioleciach stała się w praktyce związkiem istniejącym jedynie na papierze? W tych wszystkich rozważaniach najważniejsze jest pytanie o to jak konkurować z gigantami gospodarczymi, takimi jak USA, Chiny i Wspólnota Europejska?
W dotychczasowej dyskusji o Brexitcie mówi się przede wszystkim o sprawach doraźnych, więc jak ma wyglądać przyszły model stosunków Wielkiej Brytaniii z Unią Europejską – czy wzorem powinna być Szwajcaria czy Norwegia? Ile nadal do wspólnego europejskiego budżetu i przez ile lat Wielka Brytania będzie musiała nadal płacić? Jak powinna wyglądać przyszła polityka imigracyjna? I pytanie z punktu widzenia Londynu zasadnicze: jak utrzymać Wielką Brytanię jako jedno państwo, biorąc pod uwagę tendencje separatystyczne Szkocji? O szerszej wizji mówi się niewiele, a przynajmniej jeśli nawet, to dyskusja toczy się w zamkniętych gronach, a nie na łamach brytyjskiej prasy.
Słuchając czołowych Brexitowców odnosi się wrażanie, że mniej lub bardziej świadomie tęsknią oni za powrotem do świata epoki wiktoriańskiej. Choć nie chcą odbudować kolonialnego imperium, to marzą po powrocie do dawnej, wspaniałej przeszłości. Tylko, że powrót do przeszłości, niestety, jest niemożliwy. Wizja przedstawiona przez Margaret Thatcher legła w gruzy już w pierwszych latach obecnego stulecia i to z wielu powodów, choć z pewnością diagnoza o kryzysie organizacji międzynarodowych pozostała aktualna.
Tworzenie aliansu anglojęzycznego z wiodącą (co naturalne) rolą USA jest o tyle trudne, że Donald Trump wzbudza szereg kontrowersji. Jego podejście do wyroków sądowych, wolności prasy i ludzi wyznających inne niż chrześcijańskie religie jest sprzeczne z tym, co jako centralne wartości wymieniała pani Thatcher.
Wybory uzupełniające do Izby Gmin, które odbyły się w dwóch okręgach w Wielkiej Brytanii, wyraźnie pokazały, że politycy reprezentujący dawne schematy myślenia są skazani na porażkę. Choć Partia Pracy utrzymała jeden z mandatów, to przegrana UKIP w Stoke-on-Trent Central, okręgu, gdzie zwolennicy Brexitu mieli zdecydowaną większą, to dowód na to, że wizja powrotu do przeszłości może działać jedynie na krótką metę. Co bowiem proponuje ta partia obecnie? W referendum wygrało hasło powrotu do sytuacji sprzed 1972 r. Brexit stał się faktem i radzić sobie z nim musi partia rządząca, która – jak pokazała spektakularna wygrana tej partii w wyborach uzupełniających w Copland – ma obecnie na brytyjskiej scenie politycznej miejsce o jakim każdy przywódca partyjny marzy: nie ma konkurencji. Nie jest to jednak zasługa obecnego gabinetu, bo nie ma on wizji przyszłości, ale tego, co reprezentuje Partia Pracy. Jeremy Corbyn to także polityk, któremu śni się piękny sen o dawnych czasach. Tylko, że Brytyjczycy nie dzielą jego spojrzenia na świat. I przyczyny tego są bardzo proste: klasa robotnicza, do jakiej odwołuje się Corbyn, stanowi obecnie mniejszość społeczeństwa. Wizja powrotu do wszechpotęgi związków zawodowych jest raczej groźbą niż nadzieją na pozytywną zmianę, co najlepiej widać w Londynie, gdzie strajki metra i podmiejskiej kolei wzbudzają jednoznaczne potępienie.
Nie oznacza to jednak wcale, że Partia Konserwatywna może spać spokojnie.
Obecnie największym zagrożeniem jest dojście do głosu populistów, wszystko jedno jakiej maści. Partia Pracy to populizm lewicowy, równie niebezpieczny, jak i prawicowy. Jak niebezpieczne to orędzie w walce o polityczne zwycięstwo, pokazało nie tylko referendum, które wygrali Brexitowcy, opierając się na prostych hasłach, ale bez wizji przyszłości. To, co dzieje się w USA i wielu krajach europejskich napawają ogromnym niepokojem.
Tylko na Kremlu panuje spokój. Otwierane są kolejne butelki szampana. A tego przywódcy świata, także tego anglojęzycznego, wydają się nie dostrzegać.
Julita Kin