Teatr to miejsce, w którym zapominam o problemach, a każda spędzona w nim godzina jest magiczna – przyznaje Jarosław Ciepichał, aktor Sceny Polskiej.UK, w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Emigracyjny widz jest specyficzny?
– Powiedziałbym raczej, że wymagający. Regularnie w POSK-u występują teatry z Polski, ze znakomitymi nazwiskami, więc fani mają możliwość porównań. To sprawia, że wszystko co robimy musi być zapięte na ostatni guzik, żeby nie czuli się zawiedzeni. Wystawiając klasyki wchodzimy na grząski teren, ponieważ każdy widz oglądał je już po kilka razy i my, aktorzy Sceny Polskiej.UK, musimy zagrać to tak, aby po zakończeniu spektaklu ludzie wychodzili zadowoleni, z poczuciem jakby oglądali daną sztukę po raz pierwszy.
Tak było również podczas ubiegłorocznej „Zemsty”?
– Mam nadzieję – tym bardziej, że zadebiutowałem wówczas w barwach emigracyjnego teatru. Przygotowania do spektaklu trwały cztery miesiące, zagrałem tam Wacława, u boku znakomitych aktorów, pod okiem genialnej reżyser Heleny Kaut-Howson.
Jesteś najmłodszym stażem członkiem Sceny Polskiej.UK.
– Trafiłem do zespołu w maju 2016 roku, dzięki Robertowi Jankowskiemu, który przedstawił mnie Helenie i reszcie grupy. Na początku pomagałem przy oświetleniu podczas ,,Epitafium dla Frajera”, a później, po rozmowach i sprawdzeniu moich umiejętności aktorskich, dostałem swoją szansę. Poczułem się jak nowonarodzony, po ośmioletniej przerwie wracając na sceniczne deski. Dzięki temu znów funkcjonuję w tym świecie i wiem, że już w nim zostanę.
W teatrze nie ma dużych pieniędzy.
– Zdecydowanie. Ale czy w życiu o to chodzi? To coś znacznie więcej, nikt z nas nie robi tego dla kasy. Wszyscy mamy ogromną potrzebę bycia na scenie i wspólnego przeżywania emocji – jesteśmy jak rodzina, chcąc dać coś ludziom, zabrać ich w magiczny świat, oderwać od codzienności. Podczas godzin prób przeżywamy niezapomniane chwile i właśnie wtedy dzieje się prawdziwy teatr, a to, co widać podczas przedstawień, jest tylko efektem finalnym.
Kiedy połknąłeś tego bakcyla?
– Jeszcze w dzieciństwie, dzięki mamie. Do dziś z rozrzewnieniem wspominam jak na dobranoc czytała mi „Pana Tadeusza” i zawsze prosiłem, żeby jeszcze raz zarecytowała ,,Natenczas Wojski chwycił na taśmie przypięty swój róg bawoli, długi, cętkowany, kręty…”.
Mama zabierała mnie na Barbórkową Dramę Teatralną w Domu Kultury w rodzinnym Tarnobrzegu, gdzie raz do roku przyjeżdżały teatry z Krakowa oraz Warszawy i mogłem na żywo poczuć ten niesamowity, jedyny w swoim rodzaju klimat. Mając siedem lat zacząłem uczęszczać na zajęcia teatralne dla dzieci prowadzone przez Andrzeja Wilgosza. Uczestniczyłem w konkursach recytatorskich, przedstawieniach, pokazach.
To nie kolidowało z nauką?
– Byłem bardzo żywym dzieckiem, o czym mogą zaświadczyć obie połamane ręce, jedna nawet dwukrotnie, wybity przedni ząb i wieczne potłuczenia, które były wynikiem mojego wszędobylstwa. A jednocześnie w podstawówce bardzo dobrze się uczyłem, zawsze miałem świadectwa z czerwonym paskiem, co jednak zdecydowanie zmieniło się w czasach licealnych, kiedy jedyne na co mogłem zasłużyć to czerwony pasek, ale na… czterech literach. Przeżywałem wtedy czas wielkiego buntu – do panującego systemu, szkolnictwa i wszystkiego co narzucano mi z góry. Ale znów miałem miejsce, w którym czułem się jak w świecie idealnym, czyli Teatr Małych Form, gdzie wróciłem pod skrzydła Andrzeja Wilgosza i pod jego okiem mogłem zgłębiać wiedzę na temat teatru. Pierwszym spektaklem, jaki wystawiliśmy, była ,,Zemsta”. Zagrałem w nim Wacława, dlatego z tym większą przyjemnością wróciłem do tej sztuki tutaj na Wyspach. Członkiem grupy byłem cztery lata. Specjalizowaliśmy się głównie w wieczorach poetyckich i to wszystko sprawiło, że marzyłem o kontynuowaniu nauki w szkole aktorskiej, dlatego zaraz po maturze wyjechałem do Hiszpanii.
Na studia?
– Do pracy. Byłem tam rok czasu i zasuwałem na budowie, z którą miałem styczność po raz pierwszy w życiu. Ciężki kawałek chleba, ale mogłem odłożyć zarobione pieniądze, które planowałem przeznaczyć na studia aktorskie. Niestety, stało się inaczej.
???
– Dziś, kiedy patrzę na to z perspektywy lat, uważam, że zadecydowała obawa, iż nie jestem wystarczająco dobry, bo przez wiele miesięcy nie robiłem nic w tym kierunku. Wiedziałem również, że moim wyjazdem do Hiszpanii zawiodłem Andrzeja, który poświęcił rok czasu, żeby mnie przygotować do tej szkoły. Dzięki niemu miałem darmowe lekcje śpiewu oraz tańca i kiedy przyszła godzina próby nie potrafiłem z nim porozmawiać, powiedzieć, że chciałbym spróbować jeszcze raz i potrzebuję jego pomocy. Ale nie miałem odwagi zapytać. Dlatego poszedłem inną drogą, wybierając pedagogikę opiekuńczo-wychowawczą, którą ukończyłem w Kolegium Nauczycielskim w Warszawie. A później, w 2012 roku, wyjechałem do Londynu.
Po to, żeby rozpocząć nowy etap w życiu?
– Było kilka powodów. Po pierwsze, moja narzeczona jest lekarzem, a w tamtym czasie kończyła medycynę na Uniwersytecie Jagiellońskim w języku angielskim i wiedziałem, że chciałaby pracować gdzieś w Europie albo Kanadzie, gdzie mieszkała od 7 do 21 roku życia. A jednocześnie miałem dość polskich realiów i ciągłej walki o każdy grosz. Wybrałem brytyjską stolicę ze względu na fakt, że miałem już tutaj wielu znajomych z rodzinnego miasta, w tym mojego brata, który wyemigrował z kraju kilka lat wcześniej.
I jak wrażenia?
– Bardzo pozytywne. Życie jest tu znacznie łatwiejsze niż nad Wisłą, ma się poczucie finansowego bezpieczeństwa, dużo się dzieje. A do tego wydarzenia artystyczne z najwyższej półki są na porządku dziennym. To miasto oddycha własnym pulsem.
Ale jest też codzienna proza. Tylko część imigrantów ma ten luksus, by pracować w swoim wymarzonym zawodzie.
– Jasne. Ja na przykład zarabiam na życie jako kucharz w The Nine, restauracji posiadającej gwiazdkę jakości Michelin, prowadzonej przez słynnego Juna Tanakę. Ten urodzony w Stanach Zjednoczonych, a mający japońskie korzenie kucharz, jest jednym z najbardziej szanowanych fachowców w tej branży w Londynie, znanym między innymi z autorskich programów w brytyjskiej telewizji.
Czasami dorabiam też jako trener personalny, prowadząc zajęcia z konkretnymi osobami, bądź udzielając porad online dotyczących suplementacji, zdrowego odżywiania oraz treningu siłowego. Moi klienci to osoby młode i starsze, zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Mam w tym doświadczenie, gdyż przed przeprowadzką do Londynu pracowałem w Krakowie jako trener osobisty oraz instruktor fitness. To pokłosie tego, że od 15 lat uprawiam kulturystykę i fitness w kategorii męska sylwetka. Brałem udział w różnych imprezach, ale nigdy nie zająłem żadnego prestiżowego miejsca. Ostatnio wystąpiłem na podeście dwa lata temu – miałem zaplanowane wakacje w Sopocie, a że co roku odbywają się tam zawody w fitness, ostanie cztery miesiące poświęciłem na przygotowania.
Będziesz łączył pracę kucharza i trenera z aktorstwem?
– Póki co, nie mam wyjścia. Jednak moim marzeniem jest bycie aktorem na pełny etat, granie na deskach londyńskich teatrów oraz spróbowanie sił na szklanym ekranie. Pięknie byłoby móc to robić również w Polsce, pracując z naszymi czołowymi artystami.
Jest taka szansa?
– Dlaczego nie? Wierzę, że wszystko jest możliwe i jeżeli się przyłożę, to będę w stanie zaistnieć także na brytyjskim rynku. Mam warunki, by zostać zauważony i piąć się w górę po szczeblach artystycznej drabinki. Ale nie ma nic za darmo, dlatego muszę ciężko pracować.
Na przykład nad czym?
– Na pierwszym miejscu zdecydowanie jest dykcja. W dzisiejszych czasach piszemy skrótami i mówimy niechlujnie, szybko, bez akcentów, co później słychać na scenie. Chodzę też do szkoły, gdzie pracuję nad ulepszeniem języka angielskiego i wyeliminowaniem polskiego akcentu, a jednocześnie mam prywatne zajęcia z logopedą.
Natomiast w najbliższym czasie planuję rozpoczęcie studiów w Drama School Lamda, gdzie w ciągu dwóch lat chcę zaliczyć 3-letni program.
Ambitnie.
– Zdaję sobie sprawę, że aktorów jest mnóstwo, bardziej lub mniej utalentowanych. Nie wystarczy być dobrym, żeby zaistnieć w tej branży, kwestia w tym, czy z tego wielobarwnego tłumu ktoś nas wyłowi i czy będziemy mieć szczęście. Droga jest trudna i wyboista wyznaję jednak zasadę, że trzeba sobie stawiać wysoko poprzeczkę, nie ma co tracić czasu. Ja mam 31 lat, a to wiek, w którym warto zaryzykować, żeby później nie mieć pretensji do siebie, że czegoś nie zrobiłem czy coś zaniedbałem. A, póki co, przygotowuję się do spektaklu „Trash Story, czyli sztuka (nie)pamięci” Magdy Fertacz, który ze Sceną Polską.UK zaprezentujemy 5 i 12 marca. Zagram tam Małego.
Jakie są twoje silne strony?
– Mam dobrze postawiony głos, potrafię wejść w postać i z próby na próbę zaczynam się z nią utożsamiać. Jestem też wysportowany, co jest bardzo ważne dla aktora, i – jak mówi moja narzeczona – całkiem przystojny (śmiech)…