Gdy kanclerz skarbu Philip Hammond rozpoczynał przemówienie w Izbie Gmin przedstawiające założenia budżetowe na następny rok finansowy, wydawało się, że Partia Konserwatywna ma wiele powodów do optymizmu. Gospodarka rozwijała się w szybszym tempie niż się spodziewano i jak do tej pory Wielka Brytania nie odczuła skutków decyzji o wychodzeniu z Unii Europejskiej.
W tym optymistycznym tonie Philip Hammond pozwolił sobie nawet na dowcip, przypominając, że nie jest pierwszym kanclerzem, który przesuwa ogłoszenie budżetu na następny rok budżetowy z wiosny na jesień. Jak powiedział, przed 24 laty Norman Lamont ogłosił „ostatni wiosenny budżet, ale już kilka miesięcy później nie był kanclerzem”. Izba Gmin skomentowała te słowa salwą śmiechu. Aż prosi się, by po Gogolowsku zapytać „Z czego się śmiejecie?”. Bo to, co powiedział Hammond jest tylko połowicznie prawdą. Otóż w marcu 1993 r. Norman Lamont ogłosił swój ostatni budżet i miał to być ostatni budżet wiosenny, ale to nie on podjął tę decyzję, lecz jego następca Ken Clarke. I sytuacja ta trwała aż do 1997 r. Po wygranej, laburzyści przywrócili dawny porządek.
Dziwnym trafem nikt nie zwrócił uwagi na tę drobną wpadkę. Początkowo także inna, znacznie poważniejsza, uciekła uwadze komentatorów. Politycy partii opozycyjnych w pierwszych wystąpieniach także nie byli zbyt krytyczni, analizując założenia budżetowe na rok następny. Zwracano uwagę na to, że dodatkowe fundusze przeznaczone zostały na Szkocję, Walię i Irlandię Północną, co uznano za rodzaj przekupstwa, mającego na celu utrzymanie jedności państwa po Brexicie, choć samo słowo „Brexit” w ogóle nie padło. W sumie uznano, że jest to bezbarwny „budżet przetrwania”. Dopiero w kilka godzin później ktoś odkrył: konserwatyści złamali program wyborczy z 2015 r. Zapewniano w nim, że po dojściu do władzy Partia Konserwatywna nie podniesie podatków osobistych, VAT, ani wyskości składek ubezpieczeniowych. A kanclerz zapowiedział podniesienie składek ubezpieczeniowych dla osób pracujących na własny rachunek. I zaczęło się.
Kanclerz przekonywał, że jego rozwiązanie ma na celu zlikwidowanie „niesprawiedliwości” – samozatrudniający się płacili znacznie niższe składki ubezpieczeniowe niż zatrudnieni na etacie. Zapomniał tylko dodać, że osoby te nie mają płatnych urlopów wypoczynkowych, macierzyńskich i tacierzyńskich.
To prawda, że pracujący na własny rachunek korzystają z pewnych przywilejów podatkowych na przykład, mogą odliczać koszty związane z przejazdami, czego nie mogą robić pracownicy etatowi. No i właśnie płacą niższe składki ubezpieczeniowe. Warto się jednak przyjrzeć się kto decyduje się na taki sposób pracy?
Mówiąc najogólniej, to dwie grupy osób: przedsiębiorczy, wysoko wykwalifikowani specjaliści (na przykład, architekci, projektanci wnętrz, graficy itp.), a z drugiej wykonujący zawody nie wymagające kwalifikacji (na przykład, budowlańcy wszelkiego typu, w tym przysłowiowi polscy hydraulicy, sprzątaczki, opiekunki do dzieci itp.). Wiele kobiet z małymi dziećmi podejmuje prace w niepełnym wymiarze godzin, aby wspomagając budżet domowy móc jednocześnie opiekować się dziećmi. Najwygodniejsza jest wówczas forma samozatrudnienia, bo znaleźć pracę etatową w niepełnym wymiarze godzin nie jest łatwo.
Krytycy kanclerza mówią jedno: „Uderzył on w ludzi przedsiębiorczych, przysłowiowego właściciela białego samochodu dostawczego, który jeździ z pracy do pracy, by związać koniec z końcem. To właśnie takie osoby są sympatykami Partii Konserwatywnej.” Przypomniano też, że w swym pierwszym wystąpieniu jako premiera Theresa May mówiła o rodzinach, które właśnie ledwie sobie radzącą. Powstał nawet skrót określający takie rodziny: JAMS, czyli just about managing. Czy znowu Partia Konserwatywna chce być partią ludzi bogatych, którą przed laty ta sama Theresa May nazwała „paskudną partią”?
Przedstawiciele rządu starają się tłumaczyć, że propozycja kanclerza wcale nie jest odejściem od programu wyborczego, bo tam mówiono jedynie o składkach pracowniczych. To tak, jakby ktoś dopisał do umowy małym drukiem kilka zdań i później powołał się na nie jako obowiązujące kontrahenta. Taką umowę można by łatwo podważyć.
Zapewne nie byłoby tej burzy w szklance wody, gdyby zarówno członkowie rządu jak i sam kanclerz byli uprzedzeni o tym drobnym odejściu od wyborczego manifestu – mogliby lepiej przygotować linię obrony. „Sunday Telegraph” uważa, że winę za to ponosi obecna ekipa rządząca, która wyczyściła Ministerstwo Skarbu (Treasury) ze wszystkich współpracowników byłego kanclerza. George Osborne był do swej roli świetnie przygotowany. Przez wiele lat był kanclerzem w „gabinecie cieni”, a później pełnił tę funkcję od 2015 r. Miał przy sobie znakomitych specjalistów i – jak mówił po ubiegło tygodniowym wystąpieniu Philipa Hammonda – manifest wyborczy Partii Konserwatywnej był w ministerstwie w każdym pokoju, by można było sprawdzić co zawiera. „Hammond jest dobrym księgowym, ale nie jest kanclerzem” – stwierdza pismo.
Z drugiej strony, trzeba przyznać, że kanclerz skarbu znalazł się w trudnej sytuacji: ze względu na naciski opinii publicznej musiał znaleźć dodatkowe 2,4 mld funtów na cele społeczne, gdyż obecny poziom wydatków, zwłaszcza na opiekę nad osobami starszymi, jest zbyt niski. Trudno w tym samym czasie zwiększać wydatki, obniżać poziom zadłużenia i nie podwyższać podatków, nawet jeśli wyniki gospodarcze są dobre.
A jeśli chodzi o przeniesienie ogłoszenia budżetu na jesień, to większość finansistów uważa, że to dobra decyzja: jest więcej czasu przygotowania się do zmian przed rozpoczęciem roku budżetowego, który w Wielkiej Brytanii zaczyna się w kwietniu. Niezadowoleni są jedynie zwolennicy utrzymania tradycji.
Julita Kin