18 kwietnia o godzinie 11.15 Theresa May opuściła spotkanie swojego zaskoczonego gabinetu na 10 Downing Street, stanęła przed drzwiami swojego domu i ku zdumieniu zarówno świata politycznego jak i mediów brytyjskich, ogłosiła, że zwołuje wybory parlamentarne na dzień 8-go czerwca.
Wszystkich zaskoczyła. Przez 8 miesięcy dawała do zrozumienia że dla dobra spokoju kraju w tak niepewnym okresie, nie ma zamiaru ogłaszać wyborów. Osobiście, miałem poczucie wielkiej satysfakcji. Tylko dzień wcześniej wpisałem na moim blogu, którego rozesłałem moim znajomym, dlaczego wczesne wybory były konieczne dla przygotowania negocjacji z Unią.
A jednak wybory są dla niej zarówno ryzykowną deską ratunku jak i koniecznością. Dlaczego ryzykowne? Przecież wiadomo, że mimo znikomej większości 17 mandatów nad pozostałymi partiami w parlamencie, w sondażach pani May ma wyjątkową przewagę: 56% ocenia ją jako osobę zdecydowaną, 44% uważa, że jest zaradna w kryzysie, 40% – że jest prawdomówna. A więc jest szanowana, ale nie koniecznie lubiana, bo 46% uważa, że nie ma kontaktu z normalnym wyborcą, a 45% uważa, że ma zimny charakter. Jej partia też dominuje mając poparcie we wtorkowym sondażu ICM 46%, 25% tylko dla Labour, 11% dla LibDemów, 8% dla UKIP, a 4% dla Zielonych. Szkocja stoi murem przeciw niej, ale główne partie opozycyjne w Anglii i Walii są słabe. Największa partia opozycyjna, czyli Partia Pracy, jest najsłabsza od wielu lat, nie tylko dlatego, że ma słabe wyniki w sondażach, ale też dlatego że jest rozdarta wojną domową między słabiutkim, lecz upartym lewicowym liderem, Jeremy Corbyn, i szeroką masą zradykalizowanych członków z jednej strony, a posłami i samorządowcami wyselekcjonowanymi jeszcze przez bardziej umiarkowane wcześniejsze struktury partyjne, z drugiej strony. Ich wzajemna nieufność, choć na zewnętrz wyciszona, jest tak głęboka, że wielu posłów marzy o tym, aby Labour przegrało w ogóle wybory, by w ten sposób wymusić rezygnację swojego lidera; ale w tym samym czasie będą walczyć jak lwy, aby nie stracić własnego mandatu. Na szybkim spotkaniu klubu parlamentarnego we wtorek, paru posłów pytało Corbyna czy jednak nie zrezygnuje przed wyborami. Na skutek tej walki mogą stracić przynajmniej 50 mandatów. W tej sytuacji zwołanie wyborów wydaje się aktem oczywistym dla pani premier.
A jednak jest dalej aktem wysoce ryzykownym. Po pierwsze, dlatego że w tych latach wszystkie wybory są ryzykowne, gdy tyle osób głosuje w oparciu o emocje, a nie o fakty. Po drugie dlatego, że pani May okazała się po raz pierwszy jako osoba nieprawdomówna, zwodząc społeczeństwo, a nawet własnych kolegów partyjnych, deklaracjami, że nie będzie przedwczesnych wyborów.
A po trzecie, bo jej własne stronnictwo konserwatywne jest podzielone na dwie, zasadniczo różniące się od siebie frakcje – pro-Brexit i pro-unijne. Dotychczas, ze względu na jej niską przewagę nad innymi partiami ten podział paraliżował jej zdolność podejmowania decyzji, szczególnie w negocjacjach z Unią. Istnieje możliwość, że w wyniku tego głosowania jej partia zdobędzie druzgocące zwycięstwo, szczególnie nad arcysłabiutką Partią Pracy, ale podziały przedwyborcze w jej partii mogą być uwypuklone w okresie powyborczym, a nawet w czasie wyborów. W końcu jej pole do manewru w selekcji kandydatów jest słabe, a lokalne komitety partyjne są wystarczająco niezależne, aby dobierać sobie kandydatów, którzy odzwierciedlają poglądy lokalnego komitetu i lokalnego elektoratu. Aby mieć nad tym wszystkim kontrolę, będzie musiała na samym początku, łącznie z własnym gabinetem (gdzie, pamiętajmy, znaczna większość głosowała za pozostaniem w Unii), przygotować i narzucić własnej partii program wyborczy wystarczająco ogólny, aby zadowolić osoby domagające się pełnej suwerenności i kontroli nad napływem imigrantów z jednej strony, a również tych co chcą za wszelką cenę utrzymać dostęp do jednolitego rynku i unii celnej. W tej sytuacji rozłam w jej partii może przenieść się do następnego parlamentu.
Osobiście uważam, po wysłuchaniu jej uwag we wtorkowym oświadczeniu o wyborach, że będzie domagała się mandatu do negocjowania bez określenia bliższych szczegółów. Czyli, jak to Anglicy mówią, będzie poszukiwać “blank cheque”. Będzie po prostu chciała uzyskać wolną rękę do wynegocjowania tego, co się uda. Liczy na to, że po wyborach parlament nie będzie już w stanie przeciwstawić się jej. Ale tę wolną rękę na pewno upiększy sobie jakąś górnolotną nazwą, jak np. “Nowe Partnerstwo”. Z tych samych powodów będzie unikała udziału w debacie narodowej w telewizji. Zamiast partycypować w debacie narodowej, będzie się domagała zaufania społeczeństwa, ale bez ujawnienia kart.
Widzieliśmy już u niej ten sam upór i bezwzględność -wbrew opinii większości elektoratu – w jej podejściu do praw obecnych tu obywateli unijnych. Nawet najbardziej radykalni poplecznicy Brexitu, jak Boris Johnson, Michael Gove, Gisela Stuart, Peter Lilley wypowiadali się za gwarancją prawa dalszego pobytu Polaków i innych obywateli unijnych na Wyspach. Natomiast Theresa May od początku uzależniła ich status od wynegocjowania podobnych warunków dla Brytyjczyków żyjących w Unii Europejskiej mimo, że to Wielka Brytania pierwsza podważyła status quo. Cały czas podkreślała walory obywateli unijnych dla gospodarki i kultury brytyjskiej, a również cały czas wetowała wszelkie próby zagwarantowania ich prawa pobytu. Z tym samym uporem chciała upewnić się, że parlament nie będzie przeszkadzał jej w negocjacjach, a gdy sędziowie zdecydowali, że Parlament ma w końcu prawo monitorować cele i wyniki negocjacji, zrobiła wszystko aby zminimalizować jego wpływy. Teraz, po zwycięskich wyborach, będzie miała jeszcze większe możliwości aby parlament odstawić na boczny tor.
Strona unijna odkryła swoje karty do negocjacji zaraz po ogłoszeniu listu pani May powołującej się na artykuł 50 traktatu lizbońskiego. Przedyskutowali to ministrowie wszystkich 27 państw unijnych, a dalsze szczegóły nie tylko zatwierdził, ale jeszcze mocniej podkreślił, Parlament Europejski. Ostateczna strategia negocjacyjna ma być zatwierdzona 29 kwietnia przez Radę Europejską. Wiadomo już że Unia chce odzyskać od Londynu £50mld wcześniej zadeklarowanych inwestycji unijnych, a akces do unijnego rynku udostępni tylko jeżeli Wielka Brytania przyjmie wolne poruszanie się nie tylko kapitału, usług i towarów, ale również pracowników. Pani May udawała, że niby jej na tym dostępie nie zależy i że jest przygotowana na to że, porozumienia w ogóle nie będzie, i że przyszła wymiana handlowa unijno-brytyjska byłaby już oparta tylko o wyższe cła Światowej Organizacji Handlowej. Jej celem – wyraźnie- będzie jednak uzyskać dostęp bezcłowy do tego rynku, ale przy utrzymaniu jakiejś kontroli nad imigrantami w Wielkiej Brytanii, czego domagała się większa część elektoratu. Prawdopodobnie myśli o kontroli nad świadczeniami, które wstępnie uzyskał jej poprzednik David Cameron w czasie poprzednich negocjacji. W obecnym stadium przed-negocjacyjnym takie rozwiązanie wydaje się niemożliwe, ale jeżeli Theresa May i Donald Tusk będą na tyle ufać sobie nawzajem, aby doprowadzić do jakiegoś “Nowego Partnerstwa”, to przynajmniej pani May będzie miała tu wolną rękę od własnego elektoratu i własnej partii konserwatywnej.
Również w ten sam sposób będzie chciała mieć wolną rękę do dostosowania gospodarki brytyjskiej do tymczasowego 3-letniego okresu przejściowego, wiedząc, że przez cały ten okres będzie musiała się zgodzić na dalsze prawo przyjazdu i prawo pracy dla obywateli unijnych, a prawa brytyjskie będą wciąż jeszcze uzależnione of Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Liczy na to że wyniki tych wyborów dadzą jej mandat do połknięcia tak upokarzającej pigułki dla dobra gospodarki, wbrew urojonym mitom z referendum o suwerenności państwa brytyjskiego. Będzie chciała uzyskać na tyle dobre warunki współpracy, aby zadowolić wystarczającą ilość Szkotów do pozostania w Zjednoczonym Królestwie gdy tam nastąpi kolejne referendum niepodległościowe.
Uważam, że polonia brytyjska powinna tu jeszcze odegrać role w obronie praw Polaków, którzy nie mają obywatelstwa brytyjskiego. Na terenach poza Londynem, obywatele polscy będą mogli jeszcze brać udział w wyborach lokalnych 4 maja. Polacy zainteresowani swoją przyszłością w Wielkiej Brytanii powinni podłączyć się pod akcje grupy „The3million”, która dotychczas bardzo efektywnie walczy o gwarancje prawa pobytu obywateli unijnych w tym kraju.
Ani premier May, ani elektorat, nie wiedzą jaki będzie wynik wyborów. Na pewno wzmocni się partia LibDemów przez uzyskania mandatów na terenach gdzie sympatie pro-unijne były najliczniejsze. Czy Labour przełknie szefa i stanie murem do kampanii wyborczej z bardziej wyrazistym programem wyborczym wobec Unii Europejskiej? Czy ktoś skoncentruje się nad rozwiązaniem opłakanego stanu finansów w służbie zdrowia, opiece społecznej, szkolnictwie, policji, więzieniach? Czy wybory te wzmocnią UKIP czy wreszcie go pogrzebią? Czy skłóceni Torysi przełkną różnicę zdań i wyjdą zwycięsko? Wybory, jak wojna, dają często nieoczekiwane wyniki.
Wiktor Moszczyński