Jedni nazywają ją kunktatorką, inni hazardzistką. W moim przekonaniu jest osobą racjonalną. Theresa May podjęła decyzję o rozwiązaniu parlamentu i wcześniejszych wyborach powszechnych na krótko przed wyborami samorządowymi. Kierowała się zapewne wynikami sondaży, które dawały (i nadal dają) ogromną przewagę Partii Konserwatywnej nad opozycyjną Partią Pracy. W 1987 r., kiedy termin ustalania wyborów przez premiera był ruchomy, a nie – jak obecnie zgodnie z ustawą z 2011 r. kadencja parlamentu jest sztywna, 5-letnia – Margaret Thatcher poczekała, aż wyniki majowych wyborów samorządowych zostaną ogłoszone i wtedy podjęła decyzję; konserwatyści nie powtórzyli sukcesu z 1983 r. i zdobyli o 21 mandatów mniej, ale zachowali w Izbie Gmin ogromną 102-mandatową przewagę nad opozycją.
Obecna premier przewidziała, że jej partia odniesie zwycięstwo w wyborach samorządowych i nie pomyliła się. Odkładanie decyzji nie było jej do niczego potrzebne. Liczy przede wszystkim na zdobycie większej liczby mandatów, gdyż obecna 17-mandatowa większość jest na tyle niewielka, że – przy wewnętrznych podziałach wśród deputowanych z Partii Konserwatywnej – rząd nie może być pewny wyniku głosowań. W takiej sytuacji droga do Brexitu mogłaby być wyboista.
Tegoroczne wybory samorządowe to bezprecedensowy sukces konserwatystów. Jeśli rozkład głosów będzie podobny w wyborach parlamentarnych, to konserwatyści mogą liczyć na 355 mandatów (wzrost o 24), laburzyści – na 207 (spadek o 25), Liberalni Demokraci 11 (wzrost o 3), a pozostałe partie (m.in. zieloni, szkoccy i walijscy narodowcy oraz partie Irlandii Północnej) – 77 mandatów (o 2 mniej niż obecnie). UKIP pozostanie partią pozaparlamentarną.
Wybory samorządowe mają inną logikę niż parlamentarne. Przede wszystkim frekwencja: w majowych wyborach wzięło udział zaledwie 36 proc. uprawnionych, podczas gdy liczy się, że 8 czerwca do urn pójdzie ponad 60 proc. Wyborcy często głosują inaczej w jednych i drugich wyborach – gdy w 2015 r. jedne i drugie były przeprowadzane tego samego dnia, to blisko 25 proc. głosowało inaczej w obydwu przypadkach. W wyborach samorządowych znaczenie mają lokalne sympatie. Dobrze widać to na przykładzie londyńskiej dzielnicy Wandsworth, która od wielu lat jest w rękach samorządowców z Partii Konserwatywnej. Dzielnica ta, podzielona na trzy okręgi wyborcze ma tradycyjnie konserwatywnego posła z Putney, laburzystowskiego z Tooting, a Battersea przechodzi z jednej partii do drugiej.
Theresa May może być pewna zwycięstwa. Żaden z przywódców partii opozycyjnych – Jeremy Corbyn, Tim Farron , ani tym bardziej Paul Nuttell – nie mają osobowości godnych premiera kraju. Zwłaszcza Nuttell, stojący na czele UKIP, jest nieudanym następcą Nigela Farrage’a, co zresztą pokazały wybory samorządowe, gdyż na tę partię głosowało zaledwie 4 proc. wyborców.
Obecna Partia Pracy nie ma wyraźnego stanowiska w kwestii Brexitu, ani przyszłości Szkocji. Jeremy Corbyn i jego akolici wolą mówić o podatkach dla najbogatszych i krytykować konserwatystów za cięcia w wydatkach. Słuchając przedstawicieli obecnej ekipy zasiadającej w pierwszych ławach opozycji odnosi się wrażenie, że od czasu przeczytania kilku pozycji Karola Marksa nie sięgnęli do żadnych innych książek z nurtu lewicy europejskiej. John McDonnell w wywiadzie, którego udzielił w ostatnią niedzielę telewizji BBC nie chciał odpowiedzieć na pytanie, czy jest marksistą, ale stwierdził, że „Kapitał” to cenna pozycja. Jeśli nawet opisywała trafnie sytuację Anglii w XIX w. (co jest wątpliwe), to z pewnością nie można tej książki traktować jako zawierającej adekwatny tezy dotyczące współczesności. Wydaje się, że wielu laburzystowskich polityków liczy na spektakularną porażkę swej partii, aby wieniec goryczy zawiesić na szyi swego lidera i w ten sposób przypieczętować jego polityczną zgubę.
Dla centrolewicowych polityków dobrą lekcją powinna być sytuacja, w jakiej znalazła się francuska Partia Socjalistyczna. Kiedyś silna, zarówno gdy sprawowała rządy, jak i miała jedynie swego prezydenta z sukcesem żyjącego w „kohabitacji” z prawicowym rządem. Gdy jednak jej przywódcy poszli w kierunku twardej, wręcz marksistowskiej lewicy, straciła wiele, czego najlepszym dowodem jest wybór Emanuela Macrona na prezydenta, którego zapewne jego dawni partyjny koledzy (był członkiem Partii Socjalistycznej w latach 2006-2009) uważają za renegata. Jego zwycięstwo pokazało, że czasem jest lepiej opuścić tonący statek niż iść razem z nim na dno. Brytyjscy laburzyści raczej myślą o wyrzuceniu za burtę kapitana, co niedwuznacznie radził im Tony Blair.
Główny kapitał Partii Konserwatywnej to Theresa May. Jak twierdzą aktywiści w terenie, rozmówcy rozpromieniają się, gdy słyszą jej imię. Wydaje się ona osobą dobrą na trudne czasy. Jest jednak kilka „ale”. Pani premier chętnie mówi o swoich przeciwnikach. Przed niespełna rokiem, gdy obejmowała swą funkcję, byli to „złoci chłopcy” z zamożnych rodzin nieznający realiów prawdziwego życia i obywatele bez ojczyzny. Obecnie są to urzędnicy i politycy Unii Europejskiej. To wrogie Brukseli podejście ma jednak dobre skutki – większość tych, którzy przed rokiem głosowali na UKIP obecnie wybiera konserwatystów.
Bez względu na rozmiar zwycięstwa, Theresa May musi bacznie obserwować nie tylko to, co dzieje się w Brukseli, ale także we Francji. To silny zdecydowanym zwycięstwem Emanuel Macron może zawetować ostateczną wersję dekretu rozwodowego Wielkiej Brytanii z Unią Europejską, a trzeba pamiętać, że jego zdaniem opowiadając się za Brexitem, Brytyjczycy popełnili ogromny błąd.
Julita Kin