Ma obywatelstwo kanadyjskie i polskie, ale znad Wisły wyemigrował w wieku… 14 miesięcy. – Od tego czasu mieszkałem w różnych krajach, ciągle jestem w podróży. Mój dom znajduje się tam, gdzie mam pracę – mówi cyrkowiec, aktor i tancerz Bart Soroczynski w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Niebawem na deskach londyńskiego teatru The Other Palace zagości „La Strada”. Z twoim udziałem.
– To sztuka oparta na słynnym filmie Federico Felliniego z 1954 roku. Ja gram w niej rolę Il Matto czyli klauna, a udział w przedstawieniu zaproponowała mi reżyserka Sally Cookson, swego czasu nominowana do Nagrody Oliviera. Tournee po Anglii zaczęliśmy w połowie lutego, zjeździliśmy praktycznie cały kraj, a teraz, na deser, czas na Londyn. Będziemy tu występować od 30 maja do 8 lipca.
Jak dotychczasowe wrażenia?
– Bardzo pozytywne, chociaż pracy nie brakuje. Widzowie są zadowoleni, widać entuzjazm na ich twarzach, ale, niestety, w przeważającej większości Anglicy nie znają filmu, a włoski tytuł, na który zdecydowali się producenci sztuki, nie pomaga w promocji.
To nie pierwsze twoje kroki na angielskiej scenie teatralnej.
– Mam na koncie udział w różnych projektach, że wymienię te najważniejsze: „Trzy siostry” w reżyserii Craiga Deuchara z muzyką Nigela Kennedy’ego w Arts Theatre, „Benvenuto Cellini” Terry’ego Gilliama w English National Opera, „Wesołe kumoszki z Windsoru” w reżyserii Phillipa Breena z grupą Royal Shakespeare Company, czy „Powiedz im, że jestem młody i piękny” pod kierunkiem Marcello Magniego w Arcola Theatre.
Ale nie mieszkasz na stałe w Anglii.
– Wszystko zależy od tego, gdzie aktualnie mam pracę. Praktycznie całe życie jestem w podróży – od kiedy w wieku 14 miesięcy opuściłem Polskę.
Szybko.
– To sprawka moich rodziców (śmiech). Tata Krzysztof ukończył Państwową Szkołę Cyrkową w Julinku, potem występował w Polsce, Związku Radzieckim, Francji, Austrii i Włoszech. Z kolei mama Teresa zajmowała się akrobatyką sportową, jako 14-latka zdobyła srebrny medal podczas mistrzostw świata w tej dyscyplinie. Poznali się, kiedy ojciec szukał osoby do woltyżerki do swojej grupy. I zaiskrzyło, odtąd razem pracowali na scenie. Ja urodziłem się w Nowej Soli, kiedy akurat byli w trakcie tournee po kraju.
O wybór zawodu nie musiałeś się martwić.
– Nie da się ukryć, od niemowlaka wychowywałem się w tym środowisku. Na początku grudnia 1981 roku razem z mamą pojechałem do taty, który akurat występował we Włoszech, a tydzień później wprowadzono w Polsce stan wojenny. Nikt wtedy nie myślał o powrocie, zostaliśmy na Zachodzie. Jeździliśmy po Italii ze słynnym Circo Liana & Rinaldo Orfei, a po dwóch latach, kiedy nadarzyła się okazja, wyemigrowaliśmy do Winnipeg w Kanadzie. Tam rodzice występowali jako para akrobatyczna – na różnych imprezach, jubileuszach, stadionach. Mieli swoje popisowe numery, na przykład ten, kiedy tata balansował na głowie 10-metrowy maszt, a mama robiła na nim stójki i ekwilibrystykę. Ja swój pierwszy występ zaliczyłem w wieku pięciu lat, na zakończenie pokazu wyjeżdżając na scenę monocyklem zrobionym specjalnie dla mnie przez tatę, w kostiumie klauna, który zaprojektowała i uszyła mama.
Duże przeżycie.
– Ogromne, do dziś to pamiętam. W 1989 roku rodzice otrzymali propozycję pracy w słynnym montrealskim Cirque du Soleil. Zapowiadało się ciekawie, niestety podczas prób ojciec miał poważny wypadek, kiedy łapiąc ludzi na siebie uszkodził sobie dysk. Musiał zrezygnować z profesjonalnej kariery akrobaty i zaczął pracować jako konsultant oraz trener sztuk cyrkowych. Otworzył też szkołę przeznaczoną dla początkujących adeptów tego zawodu, w której sam również się uczyłem, a jednocześnie chodziłem do szkoły średniej. Natomiast mama przekwalifikowała się i została pielęgniarką. Początkowo trochę uczyła akrobatyki, jednak w istocie cyrk nie był jej wielką pasją.
W przeciwieństwie do ciebie.
– Ja miałem różne okresy. Planując studia rozważałem kilka opcji – myślałem o fotografii i językach obcych – jednak ostatecznie wylądowałem w montrealskiej National Circus School, w owym czasie jednej z dwóch tego typu uczelni cyrkowych na świecie. To był bardzo owocny czas. Uczyliśmy się tańca, gry aktorskiej, historii sztuki, filozofii, literatury, języków obcych, a zajęcia teoretyczne przeplatała cyrkowa praktyka. Po trzech latach nauki i obronie dyplomu dostałem ofertę gry w sztuce „Nomade”, w reżyserii szwajcarskiego Włocha Daniele Finzi Pasca, wystawianej przez montrealski Cirque Eloize.
W sztuce wystawianej przez cyrk?
– Obecnie funkcjonują dwa rodzaje cyrków – klasyczne i współczesne. Te pierwsze działają tradycyjnie, na dawnych zasadach, natomiast w drugich używa się ekspresji, emocji, gry aktorskiej. Nie ma tam zwierząt, a podstawą jest pokaz ludzkich umiejętności. De facto to przedstawienia teatralne wzbogacone o elementy cyrkowe, a czasem również taneczne. Tak było też w tym przypadku. „Nomade” jest opowieścią o miłości, jej różnych odcieniach i blaskach, w której występowało 21 osób, a ja byłem prowadzącym, wcielając się w rolę aktora i klauna. Poza zapowiedziami wykonywałem numery akrobatyczne i żonglerkę.
Przedstawienie odniosło wielki sukces. W latach 2001-2005 jeździliśmy z nim po całym świecie, dając ponad 700 występów. Od Nowej Zelandii, przez USA, Argentynę, Hawaje i Hongkong, po Europę. Zagraliśmy między innymi w Barbican Theatre w Londynie i Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie.
Przygoda życia.
– Zdecydowanie, miałem wówczas 21 lat i bilet dookoła świata. Dwa miesiące w trasie, później miesiąc w Montrealu i znowu w drogę. Poznałem ciekawych ludzi, widziałem wiele pięknych miejsc, jednak dziś wiem, że już nigdy bym nie wystąpił tyle razy w tej samej roli.
Z powodu znużenia?
– To jedna sprawa. Taki styl życia, nieustanne bycie w podróży, powoduje wyczerpanie zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Trzeba grać bez względu na stan zdrowia czy doskwierający ból. Z powodu tej intensywności, przy ośmiu przedstawieniach tygodniowo, nabawiłem się problemów ze stawami, głównie nóg i kolan. Każdy akrobata się z tym zmaga, to schorzenie zawodowe, na szczęście dzięki fizjoterapii powoli doszedłem do siebie.
Po czterech latach występów z Cirque Eloize zacząłem nowy etap w swoim życiu i wyjechałem do Buenos Aires, gdzie podjąłem studia w szkole aktorskiej Hectora Bidonde. A jednocześnie w wolnych chwilach uczyłem sztuki cyrkowej. Po zaliczeniu ostatnich egzaminów w 2007 roku wróciłem do Montrealu.
Żeby trochę odpocząć?
– Tak planowałem, ale kiedy pojawiła się propozycja pracy w Paryżu, w grupie Marca Zammita, długo się nie zastanawiałem. Zagrałem u niego w dwóch sztukach. Później współpracowałem z Iriną Brook, córką słynnego reżysera Petera Brooka. Wystąpiłem u niej między innymi w „Don Kichocie” i „Burzy”, uczestniczyłem w dużym tournee jej zespołu po Francji. A z czasem, dzięki Marcello Magniemu, twórcy Teatru De Complicite, trafiłem do Londynu, gdzie w 2011 roku zadebiutowałem w tutejszej Arcoli.
I zamieszkałeś nad Tamizą.
– Czasowo, gdyż wszystko było bardzo płynne. Dostałem angaż w Teatrze Tańca Gecko, przez pięć miesięcy byłem w Anglii, ale potem wróciłem do Paryża. I tak kursowałem między tymi dwoma krajami, w zależności od tego, gdzie akurat była praca. Z czasem zacząłem występować również w Szwajcarii.
Natomiast w Londynie sporym osiągnięciem było podpisanie kontraktu z Royal Shakespeare Company i rola doktora Caiusa w „Wesołej kumoszce z Windsoru”, gdzie byłem jedynym obcokrajowcem w obsadzie.
Łatwiej być aktorem w Anglii czy Francji?
– Trudno porównywać, wszędzie promuje się swoich. We Francji rząd mocno wspiera sztukę, dzięki czemu łatwiej oddzielić ją od trendów nakierowanych tylko na zysk. Podobnie jest w Szwajcarii.
Z kolei w Anglii dotacje ze strony władz są niewielkie, albo nie ma ich wcale, co sprawia, że komercja jest na pierwszym miejscu. Niestety, to w pewien sposób zabija niezależną twórczość.
Ale ty dajesz radę.
– Nie narzekam. Tu ciekawostka, operuję czterema językami – polskim, hiszpańskim, angielskim i francuskim. Na scenie posługiwałem się dotąd dwoma ostatnimi, ale również niemieckim, mimo że go nie znam. Przyjąłem jednak role w „Katharina Knie” i „The Vast Domain-Das Weite Land”, które wykułem na pamięć i podobno całkiem dobrze to wyszło. Zagrałem też w kilku filmach.
Zaczynałeś jako cyrkowiec, teraz jesteś aktorem.
– Czuję się i jednym i drugim, a do tego również tancerzem. Połączenie tych wszystkich elementów tworzy jedną całość. Dlatego cały czas szukam nowych wyzwań, które napędzają mnie do działania. Mogę występować jako aktor teatralny i taneczny, reżyserować sztuki cyrkowe, grać w filmach. Bardzo chciałbym się wcielić w postać Hamleta albo Ryszarda III, o czym zawsze marzyłem i wrócić do cyrkowych przedstawień na ulicy, gdzie interakcja z widzami jest niesamowita. Wszystko przede mną, mam przecież dopiero 36 lat.
Założyłeś rodzinę?
– Przy takim trybie życia byłoby ciężko. Ale, kto wie, jeśli znajdzie się ta jedyna…
Na zdjęciu:
„La Strada” podbija serca angielskich widzów. W środku, z monocyklem, Bart Soroczynski jako Il Matto.