Emanuel Macron zapowiada, że jednym z celów jego prezydencji będzie dokonanie zasadniczych zmian w funkcjonowaniu Unii Europejskiej oraz – jak mówi – przywrócenie równowagi we francusko-niemieckim motorze eurointegracji . Chce przede wszystkim zmian w strefie euro oraz w podejściu UE do globalizacji.
Pozycja Niemiec została wyraźnie wzmocniona po rozszerzeniu Unii o kraje Europy środkowo-wschodniej. To właśnie Niemcy były motorem tych przemian. W ten sposób została zachwiana równowaga między Francją a Niemcami, jaka istniała we wspólnocie europejskiej od dziesięcioleci. W dodatku Francja, bardziej niż Niemcy, została dotknięta skutkami kryzysu finansowego, a jej notowania ucierpiały w ostatnich latach z powodu wyjątkowo złej opinii prezydenta Hollanda. W rezultacie w wielu kwestiach Berlin zdominował Unię, zwłaszcza strefę euro.
W ramach przywrócenia równowagi prezydent Macron postuluje głębszą integrację strefy euro i solidarność w ramach tej strefy, co należy zrozumieć jako wspieranie państw zagrożonych bankructwem. Berlin natomiast domaga się twardej dyscypliny finansowej we wszystkich państwach UE, a przede wszystkim tych w strefie euro. Macron chciałby stworzenia odrębnego budżetu dla eurolandu. Wspomaganie krajów należących do strefy euro w ramach tego wewnętrznego budżetu spowoduje uszczuplenie budżetu całej Unii. Należy pamiętać, że ten budżet i tak będzie mniejszy w związku z odejściem jednego z czołowych płatników netto, czyli Wielkiej Brytanii. Wszystkie proponowane przez Macrona zmiany można przeprowadzi bez ogłaszania nowej linii podziału, ani przeprowadzania zmian traktatowych.
Podczas kampanii wyborczej krytykował on te kraje, które – jego zdaniem- stosują nieuczciwą konkurencją; wymieniał w tym kontekście Irlandię za zbyt niskie podatki od przedsiębiorstw, i Polskę – tę z kolei za zbyt niski poziom płac. Postulował wprowadzenie harmonizacji podatkowej i dotyczącej kosztów pracy. Nie chodzi tu o zwykłe zrównanie jednych i drugich, a o ustalenie relacji między – na przykład – wysokości zasiłków a najniższą stawką płac. Taka decyzja miałaby wpływ na wysokość podatków, z których przecież finansuje się zasiłki.
Inne hasło Macrona brzmi “Buy European”. Brzmi to podobnie do “Buy British” , co swego czasu starali się upowszechnić, bez skutku, konserwatyści. Propozycja Macrona nie ogranicza się do samego hasła. Chce on, aby dostęp do zamówień publicznych był ograniczony jedynie do tych przedsiębiorstw, które mają co najmniej połowę swej produkcji lub działalności na terenie Europy. Taka uregulowana globalizacja miałaby w jego przekonaniu pozytywny wpływ na miejsca pracy. Takim regulacjom sprzeciwiał si do tej pory Londyn, wychodząc z założenia, że pełna otwartość unijnego rynku przynosi więcej korzyści niż strat.
Puśćmy na chwilę wodze fantazji i wyobraźmy sobie, że referendum unijne wygrywają rok temu zwolennicy pozostania Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, a więc 48% głosowało za Brexitem, a 52% przeciw. Co działoby się wtedy?
Zapewne tandem Cameron-Osborne nie zrobiłby publicznego show pod tytułem “Pojednanie wśród Torysów”, jak uczyniła to Theresa May. W rezultacie nie tylko Michael Gove, ale i Boris Johnson znaleźliby się poza gabinetem. Być może także Theresa May musiałaby się pożegnać z teką ministra spraw wewnętrznych ze względu na zbyt słabą obecność podczas kampanii referendalnej. Spokój w Partii Konserwatywnej trwałby nie dłużej niż sześć miesięcy. W tym czasie kilku prominentnych Brexitowców odeszłoby do UKIP, która to partia, wzmocniona, nasiliłaby kampanię na rzecz wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii.
Nigel Farage nie zrezygnowałby z przywództwa UKIP, a nawet nasiliłby kampanię antyunijne, oskarżając rząd o manipulacje podczas wyborów i domagając się nowego referendum i rozpisania przedterminowych wyborów, licząc na zwiększenie poparcia dla swej partii.
W tym czasie Partia Pracy cieszyłaby się z tego, że 66% jej wyborców głosowało za pozostaniem w Unii i nadal prowadziłaby kampanię rekrutacji wśród młodych wyborców, a Jeremy Corbyn coraz częściej przywoływałby hasła zaczerpnięte z podręczników marksizmu, zdobywając poklask na wiecach. Modne stałby się hasła pacyfistyczne, a nawet wręcz rewolucyjne.
Wygrana zwolenników Unii nie osłabiłaby temperatury politycznego sporu w Wielkiej Brytanii. Byłby on jeszcze ostrzejszy gdy po wygranych wyborach Emanuel Macron ogłosiłby swój program. Brytyjczycy zgodziliby się z hasłem „Unia do reformy”, ale brytyjskie postulaty byłyby zupełnie inne niż francuskie. Co prawda Szkoci nie domagaliby się kolejnego referendum niepodległościowego, ale brytyjscy przeciwnicy Unii chcieliby powtórzenia referendum brexitowego.
Wielka Brytania byłaby coraz bardziej samotna w Unii Europejskiej, nie akceptując kierunku zmian. Rząd Davida Camerona byłby ostro krytykowany przez brytyjską prasę, a sam premier za to, że nie potrafi dbać o brytyjskie interesy na forum unijnym. Wreszcie nie byłoby innego wyjścia i musiałaby zapaść decyzja o ponownym referendum.
A jego wynik? Łatwy do przewidzenia.
Julita Kin