18 kwietnia kości zostały rzucone. Theresa May wystąpiła przed drzwiami swojej oficjalnej siedziby na Downing Street, licząc na rychłe zwycięstwo oparte na jej deklaracji o „mocnym i stabilnym rządzeniu” i odrzucając alternatywę „chaosu koalicyjnego” z Jeremy’ego Corbyna z narodowcami szkockimi. I te kości jeszcze się toczą.
Miała druzgocącą przewagę nad przeciwnikami z Labour i liberałami w sondażach. Liczyła na to, że jej partia, podzielona przez Brexit, się zjednoczy, a partia Corbyna, podzielona ideologicznie, zostanie rozgromiona i w ten sposób torysi uzyskają od społeczeństwa wolną rękę do prowadzenia rozmów z europejskimi negocjatorami. W ten sposób zabezpieczy dla siebie i dla swojej partii 5 lat pełnej władzy, aby pomyślnie zakończyć negocjacje. Jej zamiarem było przekształcić swoją partię klasy rządzącej na autentyczna partię brytyjskiej klasy robotniczej, podczas gdy Labour pozostałaby na uboczu jako rzecznik tylko liberalnych elit i niezadowolonych nieudaczników.
Jak już się nie raz mówiło, w wyborach zwycięstwo nigdy nie jest zapewnione, nawet jeżeli rozpoczyna się je mając w sondażach 17% przewagi.
Jeszcze w styczniu br. wpływowy tygodnik „The Economist” nazwał panią premier „Theresa Maybe”, wskazując na jej rzekome trudności w podejmowaniu decyzji, mimo że uzyskała renomę żelaznej damy. Trzeba pamiętać, że otrzymała władzę niemal przez przypadek w tym chaosie politycznym, który nastąpił po ogłoszeniu wyników referendum. Swój brak wyraźniejszej drogi do rozwiązania kwestii wyjścia z Unii kamuflowała w ogólnikowych hasłach, jak „Brexit means Brexit” czy „niebiesko- biało-czerwony Brexit”. Gdy brytyjskie społeczeństwo było tak jaskrawo podzielone na zagorzałych zwolenników i przeciwników Brexitu ludzie wypatrywali w takich wypowiedziach jakiejś głębszej mądrości, której wcale tam nie było. Mówiła też ogólnikowo o „ofiarach niesprawiedliwości” kapitalizmu i o potrzebie pomagania tym, którym „z trudnością udawało się przeżyć”, ale i za tymi słowami, zapowiadającymi złagodzenie surowych praw rynku, krył się jednocześnie brak jasnego kierunku. Chciała wprowadzić przedstawicieli pracowników do rad dyrektorów przedsiębiorstw, po czym się wycofała. Jej minister ogłosił, że wszystkie firmy muszą sporządzić listę pracowników-cudzoziemców, a po tygodniu tę szkodliwą propozycję odrzucono. Uzgodniono, że Heathrow uzyska nowy pas startowy, potem odłożono decyzję. Nie chciała od razu zatwierdzić planu konstrukcji nowej elektrowni nuklearnej, po czym jednak się zgodziła. Miała mieć kontrolę polityczną nad Bankiem Anglii, a potem też to odwołała. Wprowadziła podwyżkę w składkach National Insurance dla samozatrudnionych, aby zaraz się z tego wycofać. Wyglądało na to, że jest ona mimo wszystko chwiejna i podatna na naciski z jakiegokolwiek odłamu swojej partii.
Jedynym wyjściem z tego korowodu politycznych wykrętów dla Theresy May mogłoby być uzyskanie własnego mandatu wyborczego. Uwolniłoby to ją od niezręcznej wyroczni samego referendum, z którego wynikiem poprzednio się nie zgadzała i który każdy interpretował po swojemu. Uwolniłoby to ją też od lobby różnych frakcji konserwatystów pchających ją w przeciwne strony. Wreszcie tak wszystkich, łącznie z własnym gabinetem, zaskoczyła nagłością decyzji zwołania wyborów na 8 czerwca, że odzyskała zaufanie społeczeństwa, przedstawiając się jako odważna kobieta premier, która ofiaruje swojemu elektoratowi ład, porządek i bezpieczeństwo.
Kontrast z oponentami rzeczywiście był jaskrawy. Posłowie Partii Pracy starali się już przez rok obalić swojego lidera Jeremy Corbyna, ale Corbyn zwyciężył w szeregach członków partyjnych i związkowych i dalej prowadził mocno podzieloną partię, dla której po i tak słabych wynikach w roku 2015, zapowiadała się jeszcze większa wyborcza klęska. Natomiast partia LibDem, która oparła swój program na zasadzie ponownego referendum na temat członkostwa Unii po zakończeniu dwuletniego okresu negocjacji, miała małe seanse uzyskania dobrego wyniku. Większość wyborców, zmęczona sporami politycznymi o Brexit, pogodziła się z ogólną nieodwołalnością Brexitu (ale niekoniecznie tą „twardą” wersją) i chciała tylko już zakończyć te negocjacje i mieć święty spokój. Wydawałoby się, że to właśnie ofiaruje im Theresa May.
Cała jej kampania wyborcza oparta była na promowaniu siebie jako lidera. Poszczególni kandydaci nie liczyli się w ogóle. Wszędzie pojawiała się tylko Theresa May ofiarująca „mocne i stabilne rządzenie”. A przy tym nie zgodziła się wystąpić w jakiejkolwiek debacie z rywalami w telewizji. Jej wystąpienia publiczne miały miejsce w małych pomieszczeniach wśród dobrze wyreżyserowanych sympatyków jej kampanii. Gdy ogłosiła swój manifest wyborczy 18 maja, to określiła go jako „mój” program, a nie program jej partii. Proponowała zmniejszenie podatku dla firm, ale nie wykluczała możliwości podnoszenia podatku dla szarego obywatela. A dla emerytów program był wyjątkowo surowy – odrzucał stałą podwyżkę w emeryturze i wstrzymywał świadczenia dla wszystkich potrzebujących medycznej opieki, którzy posiadają domy warte powyżej (śmiesznie niskiej) ceny £100.000. A w sprawie imigrantów powtórzyła poprzedni nonsens o zamrożeniu liczby imigrantów poniżej 100.000 rocznie. Ten nonsens jest szkodliwy zarówno dla gospodarki brytyjskiej, jak i z tego powodu, że jest z góry nieosiągalny, a więc narzucający urzędnikom imigracyjnym przymus podjęcia brutalnych decyzji wobec cudzoziemców, by dotrzymać ten nieosiągalny cel. Skutki tego widzimy już w obecnych zarządzeniach wobec obywateli unijnych w sprawie stałej rezydentury. Manifest okazał się niepopularny i przyspieszył spadek popularności May, w momencie gdy popularność przywódcy opozycji zaczęła rosnąć. Najgorzej, że pod naciskiem sondaży i własnej partii musiała po paru dniach zrewidować decyzję o poziomie subsydiowania opieki społecznej, popularnie zwanej „podatkiem od demencji”, co podważyło jej czołowe hasło o „mocnym i stabilnym rządzeniu”. Znalazła sobie alternatywne hasło – będzie „bloody difficult woman” – co w wypadku negocjacji z Unią, czy walki z terroryzmem, brzmi pozytywnie, ale w polityce wewnętrznej już nie tak bardzo.
A po drugiej stronie medalu mamy Partię Pracy prowadzoną przez osobę, z którą znaczna część posłów Partii Pracy nie może współpracować i nie wymienia nawet w swoich ulotkach wyborczych. Posłowie rozpoczęli te wybory z cichą nadzieją, że choć stracą dużo mandatów, to sami się utrzymają i po klęsce wreszcie będą mogli pozbyć się swojego lidera, który utrzymuje się na fali zradykalizowanych nowych członków partii. Dla większości społeczeństwa jego poglądy na temat pozbycia się broni nuklearnej czy jego wcześniejsze wyrazy poparcia dla ruchów terroru były anatemą. I dla starszego elektoratu tym pozostają. Jego manifest wyborczy wprowadza cały szereg dramatycznych zmian: nacjonalizację kolei, poczty, wody i źródeł energii, uzyskanie 250 mld funtów z podatków, pożyczek bankowych i sprzedaży obligacji państwowych, a w negocjacjach z Unią uzyskanie dostępu do jednolitego rynku, którym Torysi gardzą. Lecz dla znacznej części osób z niskimi zarobkami, pracującymi bez podwyżek w opiece społecznej czy służbie zdrowia, zmęczonych postępującymi cięciami w świadczeniach społecznych, a szczególnie dla studentów i absolwentów, obciążonymi długami przewyższającymi £40 000 za koszty nauki, które ich rodzice i dziadkowie dostawali za darmo, ten program jest wyraźnie atrakcyjny. Wynikające z tego zadłużenie państwa nie trafia do ich wyobraźni. Właściwie ten populistyczny program wyborczy miałby większy sens, gdyby to był program na dwie kadencje pięcioletnie, a nie jedną.
Mimo stałej ciągłej nagonki w mediach prorządowych przeciw przywódcy Partii Pracy i jego programu wyborczego, dochodzącej niemal do histerycznych rozmiarów, popularność Corbyna wzrosła. W rozmowie z telewizyjnymi inkwizytorami jak Jeremy Paxman i Andrew Neill wykazuje wewnętrzny spokój, kurtuazyjną uprzejmość i nawet poczucie humoru, które podważają publiczny wizerunek jego jako oszalałego członka marginesu politycznego z mrzonkami o powszechnym pokoju i społecznej sprawiedliwości. Jego prostolinijność doprowadziła do tego, że zaledwie parę dni po zamachu terrorystycznym w Manchesterze przygotował przemówienie, gdzie zastanawiał się, czy jednak polityka zagraniczna brytyjska nie stworzyła tej atmosfery frustracji i nienawiści, w której kiełkuje się radykalizm zamachowców. Żaden „normalny” polityk nie ryzykowałby takich uwag w tak emocjonalnym momencie. Określano to w prawicowych gazetach jako „poparcie dla terrorystów”. A jednak wśród jego coraz rosnącej ilości zwolenników te prawdziwe choć niedyplomatyczne uwagi nie wywołały zgorszenia. Corbyn nigdy nie atakuje swoich wrogów osobiście, niezależnie od tego, czy ci wrogowie są w partiach opozycji, czy we jego własnej partii. Atakuje tylko ich poglądy. Trudno jednak uwierzyć, że mógłby przeskoczyć tę barierę nieufności ,która pozostaje w znacznej części elektoratu zarówno wobec niego, jego najbliższych współpracowników, jak niefortunna Diane Abbott, jego braku odpowiedzialności za koszty jego programu i naiwności jego polityki zagranicznej.
Co do spraw polskich i obywateli unijnych warto zaznaczyć, że program wyborczy Torysów mówi w jednym tylko zdaniu o potrzebie kontroli imigrantów i o zabezpieczeniu praw obywateli unijnych, ale obecnie w walce wyborczej nawet podważa pewne prawa wymagane przez Unię w negocjacjach. Natomiast Labour poświęca tej sprawie aż dwa akapity i zapowiada natychmiastowe ogłoszenie gwarancji wszystkich istniejących praw obecnym obywatelom unijnym.
Zawsze uważałem, że przesadna większość jednej partii w parlamencie, w tym wypadku konserwatywnej, byłaby zagrożeniem dla demokracji. Szczególnie, że Torysi mieli tak pesymistyczne podejście do negocjacji z Unią, że przyjmowali możliwość odejścia bez jakiegokolwiek porozumienia. Dlatego, choć uważałem zwycięstwo Torysów za przesądzone, to jednak było dla mnie ważne, aby opozycja po wyborach była dobrze zorganizowana i efektywna. Corbyn wydawał się tu być przeszkodą, ale teraz jest już nienaruszalny. Dlatego uważam, że każdy głos politycznie niezależnego polskiego wyborcy żyjącego w okręgu nie konserwatywnym, powinien być oddany na obecnego sprawdzonego proeuropejskiego posła Partii Pracy. Reelekcja takiego posła nie da Labour zwycięstwa, ale zapewni przynajmniej jeden mandat mniej dla zapowiedzianego monopolu władzy Partii Konserwatywnej. Również byłby to jeden głos więcej do kontroli nad bardziej destrukcyjnymi myślami ich przywódcy, ale bez zatracenia tej nowej energii do transformacji społeczeństwa, do której Corbyn się odwoływał wśród wyborców młodych i tych obecnie nieangażujących się w bieżącą politykę. A więc celem byłoby skromne, ale nie miażdżące zwycięstwo dla Torysów, z upokorzonym nieco premierem i efektywną opozycją.
Czekamy z napięciem. Kości rzucone jeszcze się toczą. Aż do 8 czerwca.
Wiktor Moszczyński