Rok temu, 13 lipca, obejmując urząd premiera rządu Theresa May stojąc przed 10 Downing Street wygłosiła laburzystowskie przemówienie. Mówiła o równości szans wszystkich obywateli, o państwie dbającym o tych, którzy tego potrzebują. Wydawało się, że po trzech tygodniach chaosu post referendalnego, Wielka Brytania znalazła się w bezpiecznych rękach, a polityka cięć w wydatkach odchodzi do historii.
Ci, którzy byli głównym motorem politycznego zamieszania – Nigel Farage i David Cameron – pod jednym względem mieli rację: opowiadając się za Brexitem Brytyjczycy podjęli najważniejszą decyzję polityczną XXI wieku. Wynik referendum ujawnił, że społeczeństwo brytyjskie jest podzielone, podatne na manipulacje i mniej tolerancyjne wobec „obcych” niż chcieliby tego politycy.
Po roku rządów gabinetu Theresy May nadal nie wiadomo co w praktyce będzie oznaczało wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej dla kraju jako całości, a szczególnie dla rolników, rybaków czy sektora finansowego. Wiadomo jedno: ceny żywności pójdą w górę. Już poszły.
Nie wiadomo też jak wyglądać będą negocjacje w Brukseli. Pani premier chciała, aby rozmowy o „rozwodzie” toczyły się równolegle z tymi, które regulować będą przyszłe stosunki Wielka Brytania – Unia Europejska. Usłyszała głośne „Nie”. Najpierw intercyza rozstania, a później nowa umowa. Podejmując błędną decyzję o przedterminowych wyborach chciała przystąpić do brukselskich negocjacji z pozycji siły, gotowa dyktować warunki i zanim jeszcze rozmowy zaczęły się grożąc odejściem od stołu, co wyraziło się w stwierdzeniu, że „brak umowy jest lepsze dla Wielkiej Brytanii niż zła umowa”. Wyborcy osłabili jej pozycję.
Theresa May okazała się mniej „żelazną damą” niż wydawało się to przed rokiem. Kilkakrotnie odchodziła od podjętych decyzji. Tak się stało w przypadku próby podwyższenia składek ubezpieczeniowych dla osób samozatrudnionych. Gorzej, że już po ogłoszeniu manifestu wyborczego, zrewidowała niektóre jego punkty, gdy okazało się, że notowania partii idą w dół. Twardy polityk powinien umieć bronić swych poglądów nawet wtedy, gdy są niepopularne.
Jej pierwsze starcia w Izbie Gmin z Jeremym Corbynem ujawniały wszelkie słabości przywódcy laburzystów. Ale to on, a nie pani premier umiał rozmawiać z tłumem i to właśnie on wyczuł jak zachować się, gdy ważniejsze od samych decyzji jest okazanie współczucia ludziom dotkniętym nieszczęściem. Pozostaje zagadką kto doradził pani premier, by spotkała się w pierwszym rzędzie ze służbami ratowniczymi, a nie z ofiarami pożaru Grenfell Tower. Przysłowiowa postawa „stiff upper lip” nie zawsze opłaca się politycznie.
Trzeba uczciwie przyznać, że ostatni rok, a zwłaszcza ostatnie miesiące były dla Brytyjczyków wyjątkowo trudne. Trzy zamachy terrorystyczne, wspomniany pożar, chaos polityczny w Irlandii Północnej, gdzie od początku roku nie ma lokalnego rządu oraz zwiększona liczba incydentów skierowanych przeciwko imigrantom, to wyjątkowe wyzwania dla każdego polityka. Nie przypuszczam, aby Jeremy Corbyn jako premier umiał im sprostać. Wręczy przeciwnie. Zarówno on jak i jego otoczenie dobrze są odbierani przez tłumy, bo są w opozycji. Wtedy łatwiej o ostre wypowiedzi, nieuzasadnione oskarżenia (jakże nierozważne były słowa John McDonnella, „kanclerza skarbu” w gabinecie cieni, że pożar Grenfell Tower to było „morderstwo”) i okazywanie uczuć niż wtedy, gdy przede wszystkim trzeba podejmować, i to szybko, trudne decyzje.
Theresa May z pewnością nie jest tak ekstrawagancka jak Boris Johnson, ani tak gładka jak David Cameron. Z pewnością lepiej wychowana niż Andrea Leadsom, która powinna wiedzieć, że czynienie komuś zarzutu z braku potomstwa jest włażeniem z butami do cudzej sypialni, a także mniej zdolna do zdradzania sojuszników niż Michael Gove. To wszystko atuty, które mogą sprawić, że utrzyma się dłużej u steru rządów niż prorokują jej wrogowie. Aby jednak dotrwała nie tylko do jesiennej konferencji Partii Konserwatywnej, ale aż, przynajmniej, do zakończenia negocjacji z Unią Europejską na temat warunków opuszczenia przez Wielką Brytanię Unii Europejskiej, musi znaleźć w sobie umiejętność rozmawiania ze społeczeństwem. Coraz bardziej widoczne jest zmęczenie rozważaniami na temat Artykułu 50, wyższości Trybunału Sprawiedliwości nad prawodawstwem brytyjskim czy też uznania przepisów unijnych za brytyjskie akty prawne, co umożliwi ich zmianę na drodze parlamentarnej. To wszystko dobre dla specjalistów. Przeciętny Brytyjczyk chce usłyszeć jakie będą warunki przyjmowania imigrantów, podróżowania po Europie i ile to wszystko będzie kosztowało.
Sytuacji Theresy May nie ułatwia wewnątrzpartyjna opozycja, która trzyma panią premier w szachu, grożąc głosowaniem przeciw w Izbie Gmin lub zakwestionowaniem jej przywództwa. Z pewnością nie pomagają wypowiedzi takie, jak Davida Camerona, który w wystąpieniu podczas łódzkiej konferencji Association of Business Service Leaders postulował miękki Brexit i radził, by w tych kwestiach przeprowadzić szerokie konsultacje.
Theresa May walczy obecnie nie tylko o swoją polityczną przyszłość, ale też o przyszłość swej partii. Pokazała, że należy do tych liderów politycznych, którzy potrafią stawić czoła trudnością i nie rejterują, gdy nie wszystko układa się po ich myśli. Pierwsze wystąpienie po ostatnich wyborach rozpoczęła od zdania: „Ja was w to wszystko wpakowałam i ja was z tego wyprowadzę”. Oby się jej udało.
Julita Kin