… a po angielsku po prostu „anger”. Jak mówi definicja, to reakcja emocjonalna z nastawieniem agresywnym, która zabarwia obraz postrzeganej rzeczywistości. Gdy złościmy się, gniewamy na kogoś, czy mówimy „nienawidzę”, poziom adrenaliny w organizmie podnosi się. Jesteśmy w stanie stresu. To odbija się negatywnie na naszym ogólnym stanie zdrowia.
Skoro pojedynczy człowiek może zachorować z powodu stresu i złych emocji, to choroba może dotknąć pewne grupy społeczne, a nawet całe narody. Czasem to wynik działania polityków, którzy budują swe przemówienia na negatywnych emocjach. Tak, najczęściej, przemawia Donald Trump. W innych przypadkach to wynik działania ludzi nie z pierwszych stron gazet, a ogarniętych nienawiścią pozornie zwykłych ludzi – akcje terrorystów wywołują zrozumiały gniew, jak i działania nożowników czy tych, którzy z niezrozumiałych przyczyn strzelają do innych. Czasem te negatywne uczucia społeczeństwa fundują sobie same – tak stało się w przypadku Brytyjczyków; decyzja o wyjściu z Unii Europejskiej sprawiła, że są niepewni jutra, a tym samym sfrustrowani, źli na otaczający świat.
W niektórych przypadkach gniew jest uzasadniony – trudno się dziwić, że mieszkańcy Grenfell Tower czują złość i gniew i domagają się ukarania winnych. Tylko czy winę w tym przypadku da się udowodnić? Za każdym razem, gdy dochodzi do zamachu terrorystycznego jesteśmy wściekli, bo okazuje się, że zamachowcy byli znani służbom bezpieczeństwa.
Jak twierdzi Brian Levin, dyrektor departamentu badań nad nienawiścią i ekstremizmem stanowego uniwersytetu San Bernardino w Kalifornii, negatywne emocje podszyte są lekiem, który nie zawsze ma uzasadnienie. Jest znacznie bardziej prawdopodobne, że zginiemy w wypadku samochodowym niż to, że staniemy się ofiarą terrorysty. A jednak właśnie to drugie generuje strach. Dzieje się tak z kilku powodów, ale przede wszystkim dlatego, że o kolejnych wypadkach samochodowych, w których ktoś zginął, rzadko informują media. Zamach terrorystyczny, bez względu na liczbę ofiar, jest numerem jeden w biuletynach informacyjnych. „Emocje są główną monetą obiegową mediów” – mówi Levin.
Przywódcy sekt, które propagują nienawiść do innych, dobrze wiedzą, co można osiągnąć, głosząc nienawiść. Niestety, niektórzy przewódcy polityczni idą w ich ślady. John McDonnell wkrótce po pożarze wieżowca Grenfell Tower powiedział, że było to morderstwo. Słów tych nie cofnął podczas wywiadu dla programu AM w ostatnią niedzielę. Pomimo protestów prowadzącego wywiad, doprecyzował: „było to morderstwo polityczne”. Donald Trump w kampanii wyborczej zapowiadał, że cofnie prawo wjazdu do Stanów Zjednoczonych wyznawcom Islamu. Wyobraźmy sobie, że po zamachu 11 września 2001 r. prezydent George W. Bush nie poszedłby do meczetu i nie mówił o solidarności w walce z terrorystami, a nazwał mahometan wrogami.
Naukowcy twierdzą, że złe emocje są jak wirus, zarażają otoczenie i przenoszą się z jednej sfery życia na inną. Słowa pełne wypowiedziane przez polityka, a skierowane przeciwko jego krytykom, których określa jako wrogów, zarażają słuchaczy na tyle, że wpływają na stosunki w rodzinie, w pracy, a także w kontaktach z obcymi. Tym „wirusem” dr Gary Slutkin, twórca ośrodka leczenia przemocy przy uniwersytecie Ilinois w Chicago tłumaczy zwiększoną liczbę agresywnych zachowań na drogach. Winę za ten stan rzeczy nie ponoszą tylko politycy, choć to ich słowa, czym ostrzejsze tym częściej, są przenoszone przez media. Winę ponoszą też ci wszyscy, którzy rozprzestrzeniają złe emocje za pośrednictwem mediów społecznościowych. Jak stwierdzili chińscy badacze, którzy przeanalizowali 70 mln wpisów internetowych, te zawierające złość i nienawiść odnoszą większy skutek i szybciej są dalej transmitowane niż zawierające smutek czy radość.
Katie Perrior, była dyrektor ds komunikacji 10 Downing Street, stwierdziła w artykule opublikowanym w magazynie sobotniego wydania„Timesa”, że gdy obejmowała swą funkcję, chciała być „dyrektorem do spraw zdrowego rozsądku”. Okazało się, pisze, że tytuł „kierownika szpitala dla psychicznie chorych” byłby bardziej odpowiedni. I następnie na czterech stronach wylewa kubeł pomyj na głowy bliskich współpracowników premier Theresy May, a szczególnie, zwolnionej po ostatnich wyborach, Fiony Hill. Musiała widocznie odreagować, ale czy musiała zrobić to publicznie?
Pod jednym względem Kate Perrior ma rację: każdy polityk jest skazany na oderwanie się od rzeczywistości, gdyż otaczają go „potakiwacze”. Rzadko kto w otoczeniu znaczącego polityka zdobywa się na otwarte słowa krytyki lub powiedzenie „nie”. Nie oznacza to oczywiście, że nie widzą słabych stron swoich przełożonych. Wręcz przeciwnie, dostrzegają najdrobniejsze uchybienie i wyolbrzymiają je za plecami osoby zainteresowanej.
Referendum unijne ujawniło przed rokiem, jak bardzo podzielone jest brytyjskie społeczeństwo. Wiele osób miało poczucie szoku, gdy okazało się, że w Wielkiej Brytanii jest miejsce na ksenofobię, niechęć do obcego, a nawet otwarte akty przemocy, które zaowocowały atakami terrorystycznymi i zabójstwami, w tym Jo Cox, deputowanej do Izby Gmin. Wydawało się, że wiadomo jakie jest społeczeństwo wyspiarzy. Okazało się, że nie wiemy.
W podzielonych społeczeństwach pewne idee mogą stać się tak silne jak religie, a o ludziach je popierających można mówić jak o wyznawcach. Tak jest z tzw. twardymi Brexitowcami, zwolennikami takich ugrupowań jak National Action, ale także walczących o prawa zwierząt. Wszystko dobrze, gdy walka o to, by poglądy, nawet skrajne, przebiły się do szerszego ogółu odbywa się tylko na poziomie wymiany słownych ciosów.
Julita Kin