Od momentu zwycięstwa wyborczego Prawa i Sprawiedliwości w październiku 2015 nie mogę się oprzeć pokusie porównywania losów ich przewrotu politycznego do losów przedwojennego Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem wspierającego Marszałka Piłsudskiego. I jedni i drudzy doszli do władzy w przeświadczeniu o moralnej deprawacji i powszechnej korupcji swoich demokratycznych poprzedników. Obie partie zastrzegały, że nie tworzą dyktatury. Pierwsi głosili hasło „Sanacji” społecznej, a drudzy mówili o „dobrej zmianie”. W obydwu wypadkach wyrażali pogardę dla swoich przeciwników zarówno w Sejmie, jak i na ulicy. Sanacja wykorzystała nawet swoje wojsko do nastraszenia posłów w Sejmie, a rachunki osobiste z polemistami z opozycji, jak Dołęga Mostowicz czy Nowaczyński, załatwiała brutalnie przy pomocy „nieznanych sprawców”. Lecz dzisiejsze metody dręczenia oponentów wyzwiskami w zcentralizowanych państwowych mediach są równie brutalne. Stronnicy obydwu partii rządzących traktowali swoich wodzów z niemal religijną czcią. Kochali i bali się Komendanta, a teraz Prezesa, i byli przekonani o ich nieomylności. Zarówno Kaczyński jak i Piłsudski żyli w bardzo skromnych warunkach i nie piastowali najwyższych funkcji w państwie. Kaczyński pozostaje wciąż zwykłym posłem i najwyżej prezesem własnego klubu parlamentarnego, a Piłsudski odmówił prezydentury i pozostał ministrem spraw wojskowych, świetnie ucharakteryzowany przez Korczaka jako Minister Wojny w „Królu Maciusiu Pierwszym”. A od czasu do czasu obydwaj zabierali głos z mównicy Sejmu nazywając swoich przeciwników „zdrajcami” i „łajdakami”, choć Piłsudski nieraz używał o wiele gorszych słów. Jeden oskarżał opozycję o zabójstwo prezydenta Narutowicza, a drugi o zabójstwo swojego brata. Nic dziwnego w tym podobieństwie, bo przecież Kaczyński wzoruje się na Piłsudskim, podziela jego dumę narodową, ale też i jego apodyktyczność.
Tak jak Piłsudski używał postaci prezydenta Mościckiego, czy premiera Bartla, czy ministra przemysłu Kwiatkowskiego (założyciela Gdyni), jako bardziej liberalne oblicze swoich rządów, do uspokojenia nastrojów w społeczeństwie, tak samo Kaczyński manewrował bardziej umiarkowanymi postaciami z sympatyczniejszym profilem w swojej administracji, jak prezydent Duda, czy premier Szydło, czy minister finansów Morawiecki, aby dawać elektoratowi poczucie, że Polską rządzą ludzie umiarkowani, z dala od awanturnictwa politycznego. Z tym że przy osobistych zasługach naukowych i administracyjnych tej pierwszej trójki, druga trójka wygląda bardziej drugorzędna i mniej wyrazista.
A prezydent szczególnie – postać wypadająca bardzo pozytywnie w sondażach publicznych (ostatnio ma poparcie 58%) – nie dawał żadnych znaków, że posiada swoje własne oddzielne zdanie i że reprezentuje oddzielny ośrodek władzy. Miał możliwości jako zwycięski prezydent odgrywać rolę samodzielną. Był prekursorem i kluczowym czynnikiem zwycięstwa PiS-u. Po swoim własnym zwycięstwie Duda unikał kontaktu z premierem starego rządu i nie przyjął ślubowania nowo mianowanych sędziów Trybunału Konstytucyjnego, wyznaczonych przedwcześnie przez poprzedni Sejm. Natomiast, od momentu parlamentarnego zwycięstwa PiS-u, prezydent Duda zadowolił się rolą konstytucyjnego monarchy, który wykonuje wszystko, czego od niego wymagał nowo wybrany rząd, bez żadnego zająknięcia. Jak królowa angielska. Rząd mógł być mniej czy bardziej popularny w sondażach publicznych, ale wiecznie uśmiechnięty prezydent, pozostający jakby ponad codzienną polityką, cieszył się największą i najbardziej stabilną popularnością.
Prezydent Duda robił to przede wszystkim dlatego, że był w pełni oddany koncepcji potrzeby „dobrej zmiany”. Wierzył święcie, że gospodarka polska „jest w ruinie”, że wymiar sprawiedliwości podlegał korupcji i był opanowany przez potomków ideologii komunistycznej. Zresztą dalej wierzy w te mity. Jeszcze w maju br. Narzekał, że dzieci zdrajców panoszą się w „bardzo wpływowych miejscach” i wciąż fałszują historię. Powiedział wówczas, że „to jest starcie ideologiczne, starcie historyczne, ale jest to starcie również o to, kto w naszym kraju ma sprawować rząd dusz, czy nadal ma on być w rękach postkomunistów.” Widocznie, tak jak Jarosław Kaczyński, pan prezydent wierzy w teorię międzypokoleniowego przekazu patriotyzmu i dziedzicznej skłonności do zdrady narodowej. Potwierdza to jego ideologiczne przywiązanie do obozu rządzącego, ale również podważa moralnie jego prawo do reprezentowania wszystkich Polaków.
Dlatego prezydent systematycznie podpisywał każdą ustawę przekazaną mu przez obecny rząd, a nawet te przegłosowane nocami bez odpowiedniej konsultacji, które później trzeba było poprawiać. Wspierał każdy krok rządu w walce o status Trybunału Konstytucyjnego. Przyjmował każde upokorzenie narzucone mu publicznie, szczególnie ze strony ministra sprawiedliwości, w sprawie uprawnień w wyznaczeniu sędziów, czy przez ministra obrony narodowej w sprawie rewolucyjnych zmian w armii, a szczególnie w założeniu Obrony Terytorialnej, masowej dymisji generałów i zerwania umowy na dostawę francuskich śmigłowców. W końcu to prezydent ma być strażnikiem konstytucji i zwierzchnikiem polskich sił zbrojnych. Był nawet moment, kiedy prezydent postarał się w szóstą rocznicę katastrofy smoleńskiej o przywrócenie sobie roli pojednania społeczeństwa. Wezwał wówczas naród aby wszyscy „wybaczyli sobie… wzajemnie, wszystkie niepotrzebne słowa, wszystkie gorące zachowania, wszystkie momenty poniżenia”. Piękne słowa. Tylko że w kilka godzin później Jarosław Kaczyński orzekł, że „wybaczenie – tak, ale dopiero po wymierzeniu kary”. Prezydent już się więcej na ten temat nie wypowiadał.
To ideologiczne uzależnienie od rządu i pas osobistych upokorzeń zostały szczególnie uwypuklone przez popularny satyryczny program telewizyjny „Ucho Prezesa”, gdzie jego postać odgrywa rolę potulnego Adriana siedzącego bezwiednie w przedpokoju prezesa, czekając nadaremnie na możliwość konsultacji z nim. Pobłażliwy przydomek „Adrian” przylgnął mimochodem do prezydenta jako znak jego braku wyrazu i braku kręgosłupa. Przypomina to przedwojenne powiedzenie o równie bezwolnym prezydencie Mościckim – „tyle znaczysz co Ignacy, a Ignacy nic nie znaczy”.
W lipcu Sejm i Senat uchwalili trzy kontrowersyjne ustawy o sądownictwie, które właściwie uzależniają sędziów od kontroli politycznej. Pierwsza mówi o tym, że to sejm, a nie środowiska sędziowskie, ma wybierać członków Krajowej Rady Sądownictwa przewagą 3/5 głosów. W drugiej, minister sprawiedliwości ma zaproponować KRS, kto z obecnych wciąż jeszcze niezależnych sędziów Sądu Najwyższego ma przejść w stan spoczynku, a nowy zespół sądu ma podlegać Izbie Dyscyplinarnej, która ma stać na straży czystości wymiaru sprawiedliwości. A trzecia ustawa reguluje działalność sądów powszechnych, aby żaden z sędziów nie miał większego zakresu obowiązków niż jego kolega, a minister sprawiedliwości będzie miał prawo usuwania prezesów sądów powszechnych, którzy stracili „społeczne zaufanie”. Trzy ustawy, mające według rządu uwolnić system sprawiedliwości od kumoterstwa, a według opozycji uzależnić go od kontroli partyjnej, przekazano prezydentowi do podpisu.
W społeczeństwie zawrzało. Kilkaset tysięczne masy, szczególnie młodzieży, wypełniły w desperacji ulice przeszło 200 miast. Zabrakło transparentów partyjnych, ale hasła ulicy były zdecydowanie anty-rządowe i domagały się ochrony konstytucji. Unia Europejska zagroziła sankcjami a media zachodnie potępiły proponowane zmiany.
Nagle szok. 24 lipca Prezydent Duda zawetował dwie pierwsze ustawy, a podpisał tylko trzecią o sądach powszechnych. Zaskoczeni seniorzy PiS-u spotkali się w trybie nagłym domagając się wyjaśnienia. Tłumy szalały ze szczęścia. Demonstrowały swoje poparcie przed Pałacem Prezydenckim. Zadzwonił do mnie przyjaciel z Polski. „Wreszcie mamy prezydenta!” – zawołał. Po paru dniach ulice ucichły
Rzeczywiście przemówienie Prezydenta było imponujące. Zmężniał nieco. Pozbył się swojego stałego, irytującego uśmiechu. Mówił elokwentnie o potrzebie uporządkowania treści ustaw, które nie zostały konsultowane, aby były zgodne z konstytucją i uspokoiły obawy społeczeństwa. Krytykował też nadmiar uprawnień ministra sprawiedliwości. Lecz dalej potwierdził swoją wiarę w konieczność reform ustrojowych swojego obozu.
Oczywiście prezydent nie miał najmniejszego zamiaru przybliżyć się do politycznej opozycji, którą dalej gardzi. Był jednak świadomy, że jeżeli za 3 lata ma ponownie być kandydatem na prezydenta, to musi wykazać się jakąś inicjatywą podkreślającą, że nie jest jakimś tam „Adrianem” popychadłem i że podejmuje inicjatywy polityczne. A rząd PiS uzyskał moment oddechu od nacisków społecznych i z zagranicy, aby ostatecznie przegłosować przed końcem roku pozostałe dwie nieco poprawione ustawy. Znany prawicowy publicysta Rafał Ziemkiewicz oświadczył: „Dziś narodził się Andrzej Duda jako samodzielny polityk.” Już widać jak szybko biskupi ochrzczą nowonarodzonego swoim kościelnym imprimatur. A opozycja odczuła, że masowe protesty wbijają jednak klin w zwarte szeregi obozu rządowego. Wszyscy zadowoleni, lecz rewolucja ustrojowa trwa nadal.
Wiktor Moszczyński