Ci, którzy znają Krzysztofa Malskiego, mówią: fotograf. Znający go bliżej dodają: z Krakowa. Tylko nieliczni wiedzą, że spędził wojnę w Warszawie i był jednym z najmłodszych żołnierzy powstania warszawskiego. Choć znam Krzysztofa blisko 30 lat, dowiedziałam się o tym zaledwie kilka lat temu.
Gdy przed kilku laty Janusz Guttner prezentował w „Ognisku Polskim” twórczość Mirona Białoszewskiego, w tym fragmenty „Pamiętnik z powstania warszawskiego”, wywiązała się dyskusja publiczności. Kilka osób dzieliło się swoimi wspomnieniami, w tym Krzysztof. Mówił: „Nie byłem harcerzem. Byłem żołnierzem”.
Nie bardzo chciałam w to wierzyć. Pokazał mi legitymację wystawioną podczas powstania, podpisaną pseudonimem „Jacek”, dowódcę Grup Szturmowych, które ochraniały drukarnie. Ja z kolei pokazałam mu wiersz Anny Świrczyńskiej:
Żołnierze szli do niewoli,
ludzie patrzyli w milczeniu,
ludzie stali w milczeniu
po obu stronach ulicy.
Najmłodszy żołnierz nie miał palta,
nadbiegła z paltem kobieta,
żandarm zagrodził jej drogę,
biegła, płakała.
Ludzie patrzyli w milczeniu,
żołnierze szli do niewoli,
najmłodszy żołnierz miał dziesięć lat.
– To mogło być o mnie – powiedział.
Z trudem w końcu dał się namówić na wywiad. Pytałam go o to, jak to się stało, że 11-letni chłopak dołączył do powstańców.
– 1 sierpnia byłem w sklepie, który mieścił się przy ul. Pańskiej. Wyszedłem i nagle zaczęła się strzelanina. Patrzę, a tu na około mnie latają duże świetliki. Wpadłem w panikę. Wydawało mi się, że wszyscy do mnie strzelają. A te świetliki to były kule. Okazało się, że kule widać. Wtedy czym prędzej pobiegłem do domu. Mieszkaliśmy na Nowym Świecie, tuż koło kawiarni Bliklego. Na naszym podwórzu był parterowy domek i – jak się okazało po wybuchu powstania – mieściła się tam tajna drukarnia. Zgłosiłem się i zostałem łącznikiem. Wkrótce zostaliśmy stamtąd przeniesieni i straciłem kontakt z rodziną.
Ta drukarnia była bardzo ważna. Słuchaliśmy radia całą noc, głównie BBC, a później drukowało się „Biuletyn Informacyjny”. Moją rola polegała na tym, że codziennie nosiłem meldunki wojskowe do sześciu placówek. Miałem też zawsze kilka egzemplarzy „Biuletynu Informacyjnego” i ludzie to chętnie ode mnie brali, ale roznoszenie Biuletynu nie należało do mnie. Pierwsze egzemplarze wychodziły o 5 rano. Ci, którzy siedzieli w piwnicach, ode mnie dowiadywali się co się działo. To siedzenie w piwnicach było, w moim przekonaniu, straszne. Nie wiedzieli co się dzieje. Czekali aż spadnie bomba, zwali się na nich dom albo zostaną zabici. Ponieważ pierwszy miałem gazetę, to ci ludzie z piwnic starali się być dla mnie bardzo mili i żyć ze mną w przyjaźni. W tej samej drukarni drukowano słynne znaczki pocztowe.
Mój teren był wyznaczony przez Aleje Jerozolimskie, Nowy Świat aż do Starówki i Marszałkowską, choć zdarzało mi się także przechodzić pod Dworzec Główny, po drugiej stronie Marszałkowskiej (tam, gdzie jest teraz Dworzec Śródmieście), a także mieliśmy kilka placówek po drugiej stronie Alei. Najczęściej przebiegaliśmy pod domami, ale czasem trzeba było przejść przez barykady.
Pamiętam przemówienia różnych londyńskich polityków, ministrów polskiego rządu, nadawane przez BBC. To były wielkie patriotyczne przemówienia. Chcielibyśmy być z wami… Chwila nadeszła… I takie różne rzeczy. Muszę przyznać, że choć miałem zaledwie 11 lat, to słuchałem tego z niedowierzaniem. Dla mnie te wielkie słowa brzmiały fałszywie. Przez dwa tygodnie jedliśmy kaszę z sokiem malinowym. Jadłem tę kaszę z tym sokiem i tak sobie myślałem: Chcielibyście być z nami, ale was nie ma, a tu wcale nie jest wesoło.”
Pytam o ten sok malinowy.
– Moja Grupa Szturmowa zajęła browar Haberbusch & Schiele. W tym momencie nie bardzo mieliśmy co jeść, spaliśmy na workach z cukrem i czasem mieliśmy trochę kaszy. Zdobyty został ten browar i – pamiętam – że z beczki z wyciekało wino, a nie woda. Chodziłem w winie i szukałem soku. Kilka butelek przyniosłem do naszego pomieszczenia.
A czy miał w ręku broń, czy strzelał do Niemców?
– W drugim dni powstania dostałem do ręki broń. Było to po raz pierwszy i ostatni. Byliśmy w budynku na skrzyżowaniu Nowego Świat i Al. Jerozolimskich, naprzeciwko Banku Gospodarstwa Krajowego. Tam byli Niemcy, podobnie jak i na terenie Muzeum Narodowego. Niemcy starali się przekroczyć ulicę. I ja sobie strzelałem do Niemców. Chyba nawet zabiłem kilku, no przynajmniej dwóch. Tam było dość dużo broni. Granaty leżały na stole, bomby domowej produkcji, steny produkowane przez AK-owców przez całą wojnę, a także bardzo niewygodne karabiny maszynowe. Chłopcy mieli też zdobyty na Niemcach karabin maszynowy Bergmana, który był obudowany drzewem. I właśnie ten karabin chłopcy dali mi, abym sobie postrzelał. Myśmy się tak zabawiali i nie zauważyliśmy, że od strony Mostu Poniatowskiego jedzie czołg. I nagle na samym rogu czołg powoli obrócił lufę wprost w naszym kierunku i strzelił. Znalazłem się pod gruzami, ale nic mi się nie stało. Chyba byłem nieprzytomny, jak mnie odkopano. Wiem, że przez tydzień nic nie słyszałem. O chłopcach, którzy byli razem ze mną, nic później już nie słyszałem. Pewno byli zabici. Oni byli starsi ode mnie, mieli 17, 18 lat. To byli normalni żołnierze.
Jak mówi Krzysztof, podczas powstania warszawskiego miał poczucie ogromnej wolności, które nie powtórzyło się już nigdy więcej.
Katarzyna Bzowska
Obszerny wywiad z Krzysztofem Malskim zamieszczony został w „Rzeczpospolitej” w dodatku „Plus – Minus”, 29 lipca br.