Znamy opowiastkę o wędce, którą – zamiast ryby – należy dawać potrzebującemu. Niech nie czeka na gotowe, niech sam bierze się do roboty, my damy mu narzędzie.
Wiemy, że biedak ofiarowaną mu rybę natychmiast zje, a po niedługim czasie znów poczuje się głodny. Ponieważ jednak już się dowiedział, że rybę można dostać za darmo, a jedynym wysiłkiem, na jaki trzeba się przy tym zdobyć, pozostaje wyciągnięcie ręki w stronę dobroczyńcy, więc nie musi się nawet zastanawiać, skąd też biorą się owe darmowe ryby.
I tu pora na rozwinięcie tej historyjki – można wzmocnić jej moralizatorską wymowę. Bo jeżeli całą tę operację darowania ryby powtórzyć kilka razy, wchodzi ona w pojmowaniu obdarowanego do normalnego porządku świata. W porządku tym ryba powinna się regularnie pojawiać. Wystarczy tylko czekać. Co więcej, niepojawienie się ryby w oczekiwanym terminie wywołuje najpierw niepokój, a potem gniew. W wyobrażeniu obdarowywanego dotąd biedaka dotychczasowy dobroczyńca staje się złoczyńcą! Nie przynosząc ryby na czas, nie wywiązuje się z przyjętych na siebie obowiązków! Gorzej: najwyraźniej lekceważy tego, którego dotąd obdarowywał! Czyż to nie wystarczający powód, aby go znienawidzić?
Myślę, że jeśli nawet poznajemy rzecz w felietonowym uproszczeniu, to jednak mechanizm rodzenia się antagonizmów jest taki, jak wygląda on w rzeczywistości.
Bo o jednym autor dykteryjki o rybie i wędce nie pomyślał. Otóż jałmużna (a każde obdarowywanie biedniejszego przez bogatszego jest jałmużną w sposób nieunikniony) dostarcza dającemu wyciszenie wyrzutów sumienia (przecież robię, co mogę), ale przyjmującego stawia w sytuacji poniżającej (biorę, bo nie mam innego wyjścia, lecz tak naprawdę, to zostałem obrażony!!!).
Już więc tylko na płaszczyźnie psychologicznej widać całe ubóstwo intelektualne historyjki z rybą i wędką. Przecież, wciąż pozostając w tej konwencji, sama wędka też musi być dana w prezencie, a gdy się w końcu zużyje albo gdy ją porwie jakaś gruba ryba, należałoby dać następną. A co z dobraniem właściwej przynęty? Rodzajem haczyka, który też trzeba dostosować do spodziewanej zdobyczy? Wreszcie: czy wszystko wyłowione nadaje się do jedzenia?!
Dowodzę z takim zapałem bzdurności tej wdzięcznej (acz naiwnej) regułki postępowania, ponieważ jest ona w moim przekonaniu jednym z licznych dowodów narastającego prymitywizmu w myśleniu o sprawach publicznych. Stroi się on (ten prymitywizm) w szatę zgłębionego sposobu widzenia rzeczywistości. W rezultacie zamiast działań i efektów mamy grę w deklaracje, opowiastki i bon moty. I wizerunek siejącego obietnicami polityka czy społecznika jako osoby błyskotliwej i rozumnej zyskującej przez to ogólny poklask i poparcie.
A gdzie plan i cele do osiągnięcia? Przecież idzie o to, aby głodni nauczyli się łowić ryby.
Czy naprawdę wystarczają Wam liderzy fotografujący się podczas rozdawania ryb i wędek?
Jarosław Koźmiński