Relacjonując posiedzenie komitetu ds. Brexitu (EU Exit Working Group), który został powołany przez mera Londynu, zwróciłam uwagę na opinie niektórych uczestników dyskusji podnoszących kwestię wzrostu nieprzyjaznych zachowań wobec imigrantów z państw unijnych. Mówili, że boją się odezwać w miejscu publicznym ze względu na swój akcent. Przyznaję, przyjęłam te wypowiedzi ze zdziwieniem i napisałam: „Mieszkam w Londynie od wielu lat i nigdy nie spotkałam się z atakami z powodu mojego akcentu, który jest, niestety, bardzo, ani z żadnym atakiem ze względu na moje pochodzenie”.
Także w internecie pojawiają się informacje, bardzo ogólne, o prześladowaniach Polaków, o wzroście liczby tzw. hate crimes. Zaczęłam pytać znajomych czy od czasu ubiegłorocznego referendum Brexitowego odczuli, że są w Wielkiej Brytanii źle widziani. Odpowiedzi były takie same: nie, nic takiego ich nie spotkało. Wiem, że tych kilka wypowiedzi o niczym nie świadczy. Być może obracam się w kręgu takich samych szczęściarzy jak i ja.
Sięgnęłam do statystyk. Niestety, nie ma aktualnych danych. Ostatnie, jakimi dysponuje Krajowy Urząd Statystyczny (Office for National Statistics) obejmują lata 2015-2016. Także informacje z policji, choć nowsze, obejmują jedynie zeszły rok. Doradca brytyjskiej policji ds. zwalczania przestępstw z nienawiści Paul Giannas, przyznaje, że nastąpił znaczny wzrost różnego typu incydentów po ub. rocznym referendum, ale podobne sytuacje zdarzały się i wcześniej po niektórych wydarzeniach politycznych. Jedyna różnica, że wzrostowy trend tym razem utrzymał się dłużej, trwał ponad dziesięć tygodni, ale później sytuacja znacznie się poprawia. W sumie, między lipcem a wrześniem ub. r. policja odnotowała 14 000 incydentów motywowanych nienawiścią na tle etnicznym lub rasowym. W niektórych regionach takich incydentów było o 50% więcej niż rok wcześniej. Nie wiadomo ile z nich i jakiego typu dotyczyło Polaków. To w tym pierwszym okresie po referendum na oszklonych drzwiach POSK-u pojawił się obraźliwy wobec Polaków napis, w niektórych miejscowościach rozrzucano antypolskie ulotki, a w Harlow z rąk rozwydrzonych nastolatków zginął Arkadiusz Jóźwik.
Zdaniem policji, na tak wyraźny wzrost liczby przestępstw motywowanych nienawiścią latem ub. r. złożyły się trzy czynniki: rzeczywiste zwiększenie się liczby incydentów, ale także zainteresowanie tym zjawiskiem mediów i fakt, że wiele osób zrozumiało, że takie sytuacje – także z pozoru mniej poważne, np. dotyczące obraźliwych komentarzy – bezwzględnie zgłaszać policji.
O tym, że Wielka Brytania stała się nagle, w ostatnich latach krajem źle nastawionym do imigrantów w ogóle, w tym Polaków, z rosnącym zdziwieniem czytałam w wywiadzie, jakiego udzieliła „Gazecie Wyborczej mieszkająca obecnie w East Tilbury pisarka Wioletta Grzegorzewska. Tekst ten ukazał się pod koniec czerwca b., ale do mnie dotarł dopiero niedawno. Nominowana do nagrody Bookera pisarka mówi: „Przyjechałam tu do East Tilbury niestety, w czasie kampanii przed referendum w sprawie Brexitu. Nastroje wśród mieszkańców były już bardzo złe, wręcz rasistowskie. Do domów wrzucano ulotki ostrzegające przed emigrantami. Pojawiło się hasło: „Wielka Brytania dla Brytyjczyków”. Ktoś przekonywał, że emigranci niszczą lokalną służbę zdrowia. Pewnego dnia odebrałam córkę ze szkoły i poszłam z nią do sklepu. Grupka kobiet usłyszała, że rozmawiamy po polsku Zaczęły krzyczeć rasistowskie hasła. Przestraszyłam się i zadzwoniłam na policję. Od dyżurnego policjanta usłyszałam, że nie może mi pomóc, póki nie przedstawię dowodów. Następnym razem nagraj wszystko telefonem – powiedział.”
To rzeczywiście przykre zajście, a reakcja policjanta zadziwiająca. Nie mniej zadziwiający jest dalszy tok wywodów pisarki, która za wszystko wini konserwatystów, którzy – jak mówi – otworzyli Puszkę Pandory. „Odebrali nam imigrantom, a nie jak stale powtarza emigrantom] poczucie bezpieczeństwa”, sprawili, że z dnia na dzień pisarka miała poczucie lęku w zetknięciu z różnymi instytucjami. Nie wyjaśnia jednak z czego się ten lęk brał. Czy została w jakiejś instytucji źle potraktowana? A może wynikał on z tego, że przez dziesięć lat pobytu w Wielkiej Brytanii nie nauczyła się dobrze angielskiego, o czym mogłam się przekonać podczas spotkania autorskiego, które odbyło się w lutym br. w School of Slavonic and East European Studies. Konserwatyści – twierdzi Grzegorzewska – szukają wroga, który ma odpowiadać „za wszystkie błędy popełnione przez rządzących. Tym wrogiem są właśnie emigranci”. Niestety, nie wiemy jakie błędy rządu ma na myśli. Jej sąsiedzi, mówi dalej, dają jej i innym obcokrajowcom odczuć, że są niepożądani, że coś im zabierają. „Ale co? Przecież wspieramy ich, wynajmując ich mieszkania, wykonując pracę której oni nie chcą, płacimy podatki” – wylicza. Nie dostrzega, że dzieli otaczające społeczeństwo na „my i oni”. „My” to imigranci, a „oni” – Brytyjczycy. Innym krajem, twierdzi, była Wielka Brytania do której przyjechała w 2006 r. Wtedy była atmosfera przyjazna wszystkim przybyszom i na wyspie Wight, gdzie zamieszkała, poczuła się od razu u siebie. Zmiana przyszła nawet nie z referendum, ale już wcześniej, wraz ze zmianą rządu.
I znowu zastanawiam się: czy jestem naprawdę taką szczęściarą, że nigdy nie zetknęłam się z opisanymi przez Grzegorzewską postawami? Czy może żyję w jakimś wykreowanym przez siebie bezpiecznym świecie, otoczona bańką mydlaną, która w końcu pęknie? Piszę ten tekst, by zachęcić czytelników do podzielenia się swoimi obserwacjami, by przedstawili konkretne prześladowań czy szykan, jakich doznali z tego powodu, że są Polakami. Nie chodzi mi o informacje pochodzące z prasy, opowieści innych osób, ale przypadki, które im się zdarzyły osobiście. Warto o tym rozmawiać.
Katarzyna Bzowska