Powrót maszyny do pisania
Gdy w „Dzienniku Polskim”, mieszczącym się wówczas przy Charleville Road nastały pierwsze elektryczne maszyny do pisania, ówczesny redaktor naczelny Andrzej Czyżowski powiedział z nostalgią w głosie: „Szkoda, już nie będę słyszał dzwoneczków na koniec każdego wersu”. I opowiedział ze swadą taką oto anegdotę.
Otóż kiedyś odwiedził go w Londynie kolega z dawnego zespołu Radia Wolna Europa. Przyszło mu spać na dole domu. Gdy następnego dnia gospodarze spytali gościa jak się spało, odpowiedział: „Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wasi sąsiedzi, którzy całą noc pisali na maszynie”. Czyżowscy popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. I skarżył się na to maszynowe stukanie podczas całego trzydniowego pobytu. Podobno zaczynało się to gdy tylko gasił światło. Kiedy gość już wyjechał, Czyżowscy postanowili sprawdzić, czy miał rację. Obawiali się, że cierpiał na manię prześladowczą. Usiedli wygodnie na kanapie, zgasili światło i czekali. Po chwili odezwały się charakterystyczne dźwięki, ale nie dochodziły zza ściany, tylko najwyraźniej z środka domu. Po chwili ustalili źródło hałasu: klatka z papugami. Okazało się, że dwie, milczące w ciągu dnia papugi, odzywały się po zmroku. Jedna z nich naśladowała uderzenia klawiszy maszyny do pisania, a druga – dzwoneczek na końcu każdego wersu. A wszystkiemu winna była pani Czyżowska, która sporo pisała w domu na maszynie.
Dla mnie wprowadzenie elektrycznych maszyn do pisania było jak zbawienie. Nienawidziłam tych zwykłych. Wynikało to z tego, że na krótko przed rozpoczęciem pracy w “Dzienniku” ukończyłam kurs sekretarski w jednym z londyńskich college’ów. Polegał on głównie na uczeniu nas pisania na maszynie. Ćwiczyliśmy to przez co najmniej pięć godzin dziennie. Po kilku dniach miałam obolałe palce, ramiona i plecy. Pisałam z największą liczbą błędów w całej grupie i moje tempo uderzania w klawisze nie było zachwycające. W końcu jednak udało mi się przezwyciężyć niechęć do tego mechanicznego potwora i zdałam końcowe egzaminy sekretarskiego kursu z wyróżnieniem.
Mój mąż, Anglik, uwielbiał nowości – na naszym domowym biurku stała „Olivetti”, nowoczesne cacko lat 80. XX wieku, elektryczne, z tzw. daisy wheel. Pisało się na tym cudownie. Stąd wynikała moja niechęć do zwykłej maszyny do pisania.
A później nastała epoka komputerów. Wydawało się, że dźwięk tradycyjnych maszyn, podobnie jak stukot końskich podków na brukach miast, staną się wspomnieniem przeszłości.
Okazało się, że tak nie jest. Któregoś dnia moja córka przydźwigała do domu niewielką, przenośną maszynę do pisania. Znalazła ją na śmietniku pobliskiego domu. „To nie dla mnie – uspokajała – dla kolegi”. Zdziwiłam się: po co to komu? Otóż okazało się, że jej kolega kolekcjonuje płyty starego typu. „Gramofonowe” – powiedziałam. „Mówi się winyl” – zostałam pouczona. Ma ich ponad półtora tysiąca i postanowił spisać je na starego typu kartach bibliotecznych, po jednej stronie krótkie omówienie zawartości, a po drugiej – życiorys wykonawcy. Dlaczego nie w komputerze? „A wyobrażasz sobie jak to drukować?” – spytała córka. Nie wyobrażałam sobie. I szukanie na komputerze trwa dłużej. Łatwiej sięgnąć do odpowiedniej szufladki.
W pobliżu mojego domu otwarto niedawno sklep ze starociami. Nie taki zwykły „second hand shop”, ale taki trochę lepszy. W dzień otwarcia umieszczono w oknie staroświeckiego Remingtona. Ze zdziwieniem zobaczyłam cenę: £140. I jeszcze większym zdziwieniem stwierdziłam, że została sprzedana zaledwie w ciągu kilku godzin. Była tania. W internecie ceny dochodzą do £300.
Mam takiego starego Remingtona w warszawskim mieszkaniu z napisem „Fűr Polen und Danzing”. Nigdy jej nie sprzedam. To maszyna z historią. Otóż wkrótce po powstaniu warszawskim mój dziadek dostał pozwolenie od Niemców do wywiezienia maszyn introligatorskich. Wiedział już, że dom został spalony, ale miał nadzieję, że maszyny ocalały i uda się je wyciągnąć spod gruzów. Takie pozwolenia nie były rzadkością, gdy miało się czym zapłacić – podobne uzyskał m.in. Andrzej Panufnik, by wywieźć instrumenty wykonane przez jego ojca, lutnika.
Niestety, odkopać maszyn się nie dało. Jednak wśród gruzów dziadkowie znaleźli wiele przedmiotów, które z pożaru wyszły cało. Załadowali pełną furę. Na rogatkach okazało się, że zezwolenie dziadka opiewa tylko na maszyny introligatorskie. Cały dobytek wylądował w rowie. Jeden z Niemców widząc łzy mojej babci przyniósł jej, jako rekompensatę maszynę do pisania. Jechała, jak królowa, na pustej furze. Stoi teraz na honorowym miejscu. Każdy kto wchodzi, mówi: „Jaka piękna!”
Jak twierdzą sprzedawcy starych maszyn do pisania, w ostatnich latach jest na nie coraz większy popyt. Poszukują ich nie tylko ci, którzy chcą by były antyczną ozdobą ich biurek, ale też pisarze i nie tylko w starszym wieku. Bo pisanie na takiej maszynie jest wolniejsze, trzeba w to włożyć więcej wysiłku i zastanowić się nie tylko nad każdym słowem, ale wręcz nad każdą literą. Taka stara, ale dobrze działająca maszyna jest jak muza – otwiera wyobraźnię i talent.
Są jednak i tacy, którzy cenią jeszcze bardziej ręczne pisanie. Mam ulubiony wiersz Blaise Cendrarsa, „List”:
Powiedziałaś mi kiedy do mnie piszesz
Nie wystukuj wszystkiego na maszynie
Dopisz jedną linię własną ręką
Kilka słów cokolwiek nic wielkiego
Tak tak tak tak tak tak tak tak
Wiersz jest dłuższy, a przełożyła go zmarła niedawno Julia Hartwig. Ten fragmencik znalazł się w piosence Ewy Demarczyk „Pocałunki”, która powstała w oparciu o wiersze Marii Pawlikowskiej Jasnorzewskiej. Niestety, o francuskim poecie twórcy płyty (winylowej) z jakiś powodów zapomnieli.
Katarzyna Bzowska