Jest nas tu około 50 Polaków. Żaden z nas nie ma europejskiego nakazu aresztowania. Jesteśmy tu przetrzymywani bezprawnie – mówił Józef Siemieńczuk, który obecnie przebywa w Brook House Immigration Removal Centre w Gatwick koło Londynu.
Zadzwonił do redakcji „Tygodnia Polskiego” w środę wieczorem. Ma ograniczony dostęp do internetu, numer telefonu znalazł w naszej gazecie, która jest dostępna w ośrodku jako jedna z dwóch tytułów w języku polskim. Jak twierdzi, egzemplarzy prasy w innych językach jest znacznie więcej.
Strażnik chodził za mną do toalety
Józef Siemieńczuk ma 60 lat, z czego jedenaście spędził w Wielkiej Brytanii. Przed zatrzymaniem mieszkał w miejscowości Ballymena, koło Belfastu w Irlandii Północnej. Za nieprawdziwe zeznanie w oświadczeniu ubezpieczeniowym w sprawie zabranego za punkty karne prawa jazdy, w czerwcu tego roku został skazany na 6 tygodni więzienia.
– Odsiedziałem swoje. Na wolność miałem wyjść 19 października. Dwa dni przed końcem odsiadki dowiedziałem się, że mnie deportują – opowiada Józef. – Do 7 listopada miałem czas na odwołanie, jednak zabrano mi kartę do telefonu i nie miałem kontaktu do adwokata ani do rodziny. Walczyłem o to, aby zostać tam, aby nie tracić kontaktu z rodziną. Na znak protestu zastosowałem głodówkę, odmówiłem przyjmowania leków na serce i cukrzycę. Bez skutku. 2 listopada zostałem przywieziony do tego ośrodka Brook House w Gatwick – tłumaczy.
Józef jest po siedmiu zawałach, ma wszczepione trzy bypassy i rozrusznik serca. Gdy trafił do ośrodka deportacyjnego, od razu wylądował w szpitalu.
– Trzymali mnie w tym czasie w kajdankach na długim łańcuchu. Strażnik chodził za mną nawet do toalety –wspomina.
W „celi”, jak nazywa pomieszczenia, w których mieszkają, jest z nim inny Polak, Paweł Szlarek z Londynu. On z kolei trafił za kratki za jazdę pod wpływem alkoholu. Dostał wyrok 18 tygodni, przy czym po dziewięciu mógł wyjść z aresztu. Dalej scenariusz taki sam.
– Po siedmiu tygodniach przyszedł do mnie Home Office i powiedział: „Niestety nie wyjdziesz. Masz deportację”. Od 6 tygodni przebywam tutaj. 31 grudnia upłynie cały wyrok, na jaki zostałem skazany – podkreśla Paweł.
Jak podkreślają obaj osadzeni, takich jak oni Polaków, skazanych za drobne przestępstwa jest więcej. Są zdani na siebie. Znalezienie darmowego adwokata jest praktycznie niemożliwe. Prawnicy, z którymi kontaktowali się, żądali wynagrodzenia 2700 funtów. Plus podatek, plus za każdą rozprawę.
– O adwokata z urzędu trzeba się starać, a gdy już go dostaniesz, to cię olewa – mówi Józef.
A mogłem się postarać o kartę rezydenta
Wszyscy zgodnie narzekają na warunki panujące w ośrodku.
– Okna się nie otwierają. Gdy w celach pali się papierosy robi się taki zaduch i taki smród jest, że nie da się wytrzymać. W toaletach nie ma drzwi, firanka wisi, aby nie było widać, kto siedzi na sedesie. Zero prywatności. Wymagają od nas, byśmy się stosowali do ich przepisów, a sami się ich nie trzymają. Mamy określone godziny, w jakich musimy być w naszych celach, ale zamykają nas w nich wcześniej i później z nich wypuszczają niż to wynika z ustaleń – wymienia Paweł. Józef dodaje, że badania cukrzycowe, które musi mieć robione codziennie rano są wykonywane dopiero o godz. 10.30. „O wszystko trzeba się prosić”, komentuje.
– Dodatkowo atmosfera tutaj nie ma dobrego wpływu. Tu są ludzie z różnych krajów, ciągle wybuchają bójki. Wystarczy, że jeden na drugiego krzywo spojrzy. A funkcjonariusze nie reagują – zaznacza Paweł.
Obaj są odcięci od rodziny. Jak mówił Paweł jego związek został wystawiony na bardzo bolesną próbę. Jego synek urodził się w Wielkiej Brytanii, chodzi do szkoły podstawowej.
Józef ma tu rodzinę, siostrę, syna i wnuka, ale to ten fakt nie działa łagodząco dla niego, ponieważ nie ma małoletnich dzieci. „Kto z Irlandii Północnej przyjedzie mnie tu odwiedzić?” pyta.
– Przecież mamy obywatelstwo polskie, a Wielka Brytania jeszcze nie wyszła z Unii! Jedyny gest, jaki zrobił Home Office, to w zeszłym tygodniu zwolnił bezdomnego. A ja się pytam, jaki to ma sens, że bezdomnego wypuszczają, a ludzi takich jak my, którzy od wielu lat tu mieszkają, pracują i płacą podatki, trzymają dalej? – denerwuje się Józef.
– A mogłem się postarać o kartę rezydenta… Kontaktowałem się z Ballymena Community Center, gdzie pomagają wypełniać dokumenty, jednak powiedziano mi, że to nie jest potrzebne, bo po pięciu latach nabyłem automatycznie prawa do rezydenta – wzdycha.
Blef czy wołanie o pomoc?
Cały ten stres nie działa dobrze na zdrowie Józefa. Czuje się bardzo zmęczony stanem ciągłej niepewności.
– Jeśli do tego czasu nie wyjdę, 24 grudnia wytnę sobie rozrusznik. Ja już jestem stary i schorowany. Walczę o to, żeby innym ludziom było lepiej – mówi Józef.
– Czy naprawdę trzeba popełnić samobójstwo, aby ktoś zainteresował się naszym losem? – pyta Paweł z rezygnacją w głosie.
Jak się dowiedział „Tydzień Polski”, to nie jest odosobniony przypadek przed świętami. Być może jest to tylko forma szantażu. Co jednak jeśli to rozpaczliwe wołanie o pomoc skrajnie zdesperowanych ludzi, nie mających już nic do stracenia? Biorąc pod uwagę ostatni przypadek samobójstwa w Harmondsworth, nie można tego sygnału bagatelizować.
O sprawie został poinformowany konsulat i Zjednoczenie Polskie w WB.
Magdalena Grzymkowska