W swoich powieściach jasno mówię, kto był katem, a kto niewinną ofiarą. Nie można zaakceptować procesu myślowego, który pchnął ludzi do zbrodni – mówi o stosunkach polsko-ukraińskich pisarz Adrian Grzegorzewski w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Niedawno na rynku ukazała się twoja książka „Czas burzy”…
– … będąca drugą częścią „Czasu tęsknoty”, powieści, którą wydałem w 2014 roku. Pogmatwane losy zakochanych w sobie młodych ludzi stały się pretekstem do pokazania szerszego kontekstu stosunków polsko-ukraińskich. Moi bohaterowie muszą stawić czoła nie tylko próbie czasu, kiedy niemiecki napad na Polskę w 1939 roku rozdziela ich na długo, ale też stają przed koniecznością przetrwania w nieludzkich realiach w jakich przyszło im żyć. Ukraińcy dojrzeli do krwawej rozprawy z polskimi sąsiadami, Wołyń i inne wschodnie województwa zapłonęły ogniem i spłynęły krwią. W tym wszystkim Swieta, córka lokalnego dowódcy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, musi odnaleźć swoją tożsamość, wybrać stronę i po prostu, po ludzku, przetrwać. Piotr zaś po przegranej kampanii wrześniowej udaje się z towarzyszami broni na Zachód, żeby dalej walczyć z Niemcami i odnaleźć drogę do dziewczyny, która skradła mu serce.
„Czas tęsknoty” ukazał się w specyficznym momencie.
– Media na całym świecie huczały o tym, co dzieje się na kijowskim Majdanie. Ambicje Polski zmierzające do tego, żeby stać się ambasadorem Ukrainy w Europie, nie były zbyt dobrym politycznie momentem na wydanie powieści, w której jasno przedstawiona jest gehenna Polaków mordowanych przez ukraińskich sąsiadów – zwłaszcza w obliczu ponownego budowania przez nich swojej narodowej tożsamości na micie zbrodniczej organizacji, jaką była UPA.
Natomiast marketingowo był to strzał w dziesiątkę. Mimo iż książka po kilku dniach została zdjęta z rankingu zarówno Empiku jak i Matrasu, sprzedawała się świetnie i potrzebne były dwa dodruki. Ktoś jednak na jej widok musiał zareagować nerwowo, bo pojawiły się nawet problemy z dystrybucją.
Ale nie zraziło cię to.
– Wręcz przeciwnie. Dla mnie najważniejszy był fakt, że docieram z przekazem do ludzi, którzy o ludobójstwie na Kresach nie wiedzą nic, albo bardzo niewiele. Do tej pory bowiem, oprócz książek Stanisława Srokowskiego, nie było szeroko dostępnej powieści na ten temat. Udało się!
Natomiast, w trakcie pisania, bodaj największy problem stanowiło takie pokazanie bohaterów, żeby powieść nie okazała się moralnie płaska. Ludzie w tej opowieści nie są czarno-biali, bo w czasach w jakich przyszło im żyć nie było to możliwe. Są zdolni do największych poświęceń, ale też kroków, które potem będą ciążyły na nich przez lata. Zależało mi również na tym, żeby przybliżyć motywy, jakimi kierowali się wówczas Ukraińcy. To musi być wiarygodne, czytelnik powinien móc wczuć się w ich tok myślenia. I nie chodzi o to, żeby stawiać znak równości między rzezią na Polakach, a akcjami odwetowymi. Wręcz przeciwnie – jasno mówię, kto był katem, a kto niewinną ofiarą. Nie można zaakceptować procesu myślowego, który pchnął ludzi do zbrodni, jednak trzeba próbować go zrozumieć.
Tobie się to udało?
– Mam nadzieję, że przynajmniej w jakimś aspekcie. Wbrew temu co mogłoby się wydawać, obie części nie są ani romansem, ani książkami wojennymi, to klasyczne powieści historyczne. Chciałem pokazać emocje, uczucia i wszystko to, co moi bohaterowie przeżywali w sobie przez cały ten czas. Fascynujące jest jak toczący się walec historii zmienia ich z niewinnych małolatów w dojrzałych, poranionych i targanych emocjami ludzi. To chyba nawet jeszcze bardziej interesujące, niż tło historyczne, na którego tle poznajemy ich losy. Interesuje mnie człowiek poddany próbie, mierzący się z przeciwnościami i próbujący dochować wierności swoim przekonaniom, a przede wszystkim sercu.
Skąd u ciebie zainteresowanie tematyką polsko-ukraińską?
– Powstało niejako naturalnie, aczkolwiek nie od razu. Urodziłem się w Żarowie, na Dolnym Śląsku, ale moi rodzice pochodzą z Kresów – ojciec z Wilna, a mama z Rychcic, wsi położonej w pobliżu Drohobycza. Sam od 15 lat mieszkam w Londynie, jednak moim ukochanym miastem jest Warszawa, głównie ze względu na etos Powstania, które na zawsze odcisnęło na mnie swoje piętno. Od dekady pielgrzymuję tam każdego 1 sierpnia, żeby oddać hołd niezłomnej stolicy i jej dzieciom, a w 2006 roku stworzyłem internetowy blog o Powstaniu Warszawskim. Nie była to zwykła kronika, tylko osobista opowieść o emocjach, fascynacjach i odkryciach, które poczyniłem w czasie pierwszej w życiu świadomej podróży do Warszawy. Przez trzy dni wędrowałem śladami szlaku bojowego żołnierzy batalionu „Zośka” i chłonąłem niczym gąbka to, co do mnie docierało. Musiałem ten cały potężny emocjonalnie ładunek skanalizować, wyrzucić z siebie. Usłyszałem kiedyś od pewnego prostego człowieka, że Powstanie Warszawskie to bardzo niebezpieczna sprawa – jeśli się zachłyśniesz, możesz już nie odzyskać oddechu. Ja swój zachowałem właśnie dzięki temu, że każdego dnia, począwszy od 1 sierpnia, przelewałem na bloga jedną notkę o tym, co dla mnie było najważniejsze. Aż do kolejnej rocznicy upadku tego niezwykłego zrywu.
Bloga już nie ma, portal Interia, na którego serwerze został założony, zlikwidował ten dział. Jednak zdążyłem wszystko w porę przekopiować i przeredagować tak, że powstał z tego swoisty pamiętnik, który nazwałem „Podróżą”. Była to bowiem moja wyprawa do czasów mających moc kształtować charaktery całych pokoleń.
I w końcu przyszedł czas na odkrycie tego, czym obecnie żyję. 10 lat temu razem z grupą przyjaciół pojechałem na Kresy, żeby zobaczyć miejsce w którym urodziła się moja mama. Kiedy dotarłem do Rychcic, ukraińskiej obecnie wsi, poczułem się jakbym wrócił do domu. Przez 30 lat nosiłem w sobie świadomość, skąd tak naprawdę pochodzę, jednak do tej pory było to jedynie suche ziarno, zwykła informacja. Gdy spojrzałem na wieś po raz pierwszy, coś we mnie pękło. Nie byłem tu nigdy wcześniej, a jednak poczułem jakbym wracał do siebie, do tego podwórka, gdzie kiedyś stał dom rodzinny mamy, do małej kapliczki postawionej jeszcze przez mojego dziadka, do łąki przecinającej wieś o której opowiadała mi ciocia, do kościółka obok którego rozparła się postawiona przed wojną figura Chrystusa, będąca kopią tej z Rio de Janeiro.
Dopiero wtedy dojrzałem do napisania powieści. Zarówno warszawski Sierpień ‘44, jak i Rychcice musiały połączyć się we mnie w jedną całość, żeby zainicjować reakcję dającą produkt – opowieść o Piotrze, który tuż przed wojną odwiedza rodzinną miejscowość matki pod Drohobyczem i zakochuje się ze wzajemnością w pięknej Ukraince Swiecie. Ta miłość wywraca życie wszystkich dookoła do góry nogami, chyba nawet bardziej niż nadchodząca szybkimi krokami wojna.
Obie powieści zostały wypromowane przede wszystkim pod kątem kobiet.
– Głównie ze względu na silny wątek miłosny. W istocie jednak to przekaz uniwersalny – myślę, że panowie również z chęcią czytają historie z uczuciem w tle.
Natomiast, jak wspomniałem wcześniej, najbardziej zależało mi na dotarciu do osób niemających zbyt wielkiej wiedzy ani o ukraińskim ludobójstwie na Wołyniu i wschodnich terenach, ani o samej II wojnie światowej. Pamięć o Kresach powinna być pielęgnowana szczególnie, przecież w dalszym ciągu żyją tam setki tysięcy naszych rodaków, którzy nigdy nie opuścili Polski – to granicę przesunęli im w Jałcie szubrawcy i złodzieje. Jeśli młodzi ludzie poprzez lekturę moich powieści odnajdą łączność z tamtą Polską, będzie to dla mnie wielki sukces. Niech się interesują, niech odkrywają własne kresowe korzenie, niech odwiedzają ziemie rodziców i dziadków. Niech łączność zostanie zachowana. Liczne komentarze, na które natknąłem się w recenzjach moich powieści świadczą o tym, że tak właśnie się dzieje.
W przyszłości będziesz kontynuował tę tematykę?
– Czas pokaże. Natomiast teraz postanowiłem dać sobie trochę odpoczynku od powieści historycznej, gdyż doszedłem do wniosku, że w tak wielkiej społeczności jaką stanowią Polacy w Wielkiej Brytanii nas, piszących, jest tak naprawdę garstka. Czuję, że muszę wykorzystać ten potencjał i wiedzę, jaką nabyłem przez 15 lat mieszkania w Londynie. W tym okresie zdążyłem poznać życie tutaj na wskroś, pora więc na książkę umiejscowioną właśnie w brytyjskiej stolicy, pośród żyjących w niej rodaków. Mój wydawca przystał na pomysł nowej historii, dlatego najprawdopodobniej w bieżącym roku nakładem ZNAK-u ukaże się książka opowiadająca o odebraniu przez opiekę społeczną dziecka polskiej rodzinie. Obecnie to bardzo kontrowersyjny temat, który jednak obrósł wieloma mitami. Póki co, nie mogę zdradzić szczegółów projektu, ale zapewniam, że będzie się działo. Może wydawca da się przekonać do przetłumaczenia książki na język angielski. Wszystko przed nami…