– Ciężko pracuję, cały czas się rozwijam. Wierzę, że mistrzostwo świata jest w moim zasięgu – mówi Piotrowi Gulbickiemu jeden z najlepszych polskich pięściarzy olimpijskich ostatnich lat Damian Kiwior, który w sobotę zadebiutuje na zawodowym ringu.
Od niedawna mieszkasz w Anglii.
– Dokładnie od trzech miesięcy, w Wolverhampton. Ale to nie pierwszy mój pobyt na Wyspach, w 2016 roku byłem na obozie w Sheffield, przed turniejem kwalifikacyjnym do olimpiady w Rio de Janeiro. Natomiast teraz podpisałem kontrakt z grupą Black Country Boxing – moim promotorem jest Eroll Johnson, a trenerem Paul Mann. Na sali ćwiczę dwa, trzy razu dziennie, nie oszczędzam się. Wszystko podporządkowałem boksowi i mam nadzieję, że efekty będą widoczne.
A wszystko dzięki kuzynowi Łukaszowi Maksymowiczowi, który mieszka tu od 17 lat. Przyjaźni się z moim obecnym szkoleniowcem i zaproponował, żebym przyjechał, zobaczył, spróbował swoich sił. Po pierwszym treningu Paul Mann uznał, że drzemie we mnie duży potencjał, trzeba tylko poprawić kilka rzeczy, a sukcesy same przyjdą. Mam ten luksus, że mogę skupić się jedynie na boksie, nie musząc dorabiać po bokach.
Ze sparingpartnerami nie ma problemów?
– Jest tu wielu dobrych, twardych chłopków i – co nie mniej ważne – prezentujących różne style. Kilkakrotnie sparowałem na przykład z czołowym zawodnikiem świata Davidem Avanesyanem, mieszkającym na Wyspach Rosjaninem ormiańskiego pochodzenia, który ma na rozkładzie legendarnego Shane’a Mosleya. Wcale mu nie ustępowałem, co jeszcze bardziej dodało mi wiary w siebie. Przez nasz gym przewija się około 70 pięściarzy, wśród których są między innymi nadzieje brytyjskiego boksu – Zach Parker czy Lennox Clarke.
Na zawodowym ringu zadebiutujesz w sobotę, w Walsall, z Bułgarem Anatolijem Lyubenovem.
– Bilans rywala nie jest zbyt imponujący, bo na cztery stoczone dotąd walki wygrał jedną, ale od czegoś trzeba zacząć. Tym bardziej, że plany są ambitne. Razem z moim sztabem zakładamy, że w tym roku stoczę około siedmiu walk. Głównie na Wyspach, ale być może uda się również wystąpić w Polsce.
Mam 25 lat, obecnie jestem w limicie kategorii półśredniej (66,6 kg), ale niewykluczone, że w przyszłości zejdę nawet niżej, do super lekkiej (63,5 kg), co przy moim wzroście, 176 cm, będzie dodatkowym atutem. Ze zbędnymi kilogramami nie mam problemów, co jest również efektem współpracy ze świetnym dietetykiem Arturem Orlińskim.
W Polsce działa kilka profesjonalnych grup. Nie myślałeś o podpisaniu kontraktu z którąś z nich?
– Początkowo tak planowałem, miałem nawet propozycję od Andrzeja Gmitruka, ale nie była zbyt konkretna. Poza tym w kraju jest stosunkowo mało gal, nie za dużo zawodników, w związku z czym ciężko się rozwijać. Natomiast tu nie ma z tym problemów, a boks jest na topie. Mam świadomość, że ciężko będzie się przebić przez to sito, ale sukces będzie smakował jeszcze bardziej.
Przez wiele lat byłeś czołowym polskim pięściarzem w boksie olimpijskim. Nie chciałeś poczekać do igrzysk w Tokio w 2020 roku i po nich przejść na zawodowstwo?
– Chciałem, tyle że to loteria i gra interesów, a nie do końca czysty sport. W pewnym momencie straciłem wiarę, że można w nim coś osiągnąć bez układów i koneksji. Na własnej skórze wielokrotnie doświadczyłem sędziowskich wałków, a czarę goryczy przelały dwa wydarzenia.
W kwietniu 2016 roku pojechałem do Samsun w Turcji na kwalifikacje olimpijskie do igrzysk w Rio de Janeiro. W pierwszej walce trafiłem na Czecha Zdenka Chladka, olimpijczyka z Londynu, któremu w trzeciej rundzie pękł łuk brwiowy i nie był w stanie kontynuować rywalizacji. To było po ciosie, dlatego cieszyłem się z wygranej, tymczasem arbiter orzekł, że to efekt przypadkowej kontuzji. Podliczono karty punktowe i okazało się, że przegrałem. Byłem załamany, długo nie mogłem dojść do siebie.
Kolejna tego typu sytuacja spotkała mnie na ubiegłorocznych mistrzostwach Europy w Charkowie. W pierwszych dwóch walkach pokonałem Estończyka i Rumuna, a w ćwierćfinale naprzeciwko mnie stanął Mołdawianinem Wasilij Belous. Nie szczędziliśmy sobie ciosów, a po końcowym gongu okazało się, że według dwóch sędziów wygrałem, natomiast u trzech pozostałych był remis. Ostatecznie ci ostatni wskazali jako zwycięzcę mojego oponenta. Ręce mi opadły.
Dojście do ćwierćfinału zapewniło ci awans do mistrzostw świata w Hamburgu rozgrywanych dwa miesiące później.
– Myślałem, że się odkuję, niestety podczas zgrupowania przyplątała się kontuzja, przez którą nie mogłem w pełni pokazać swoich możliwości. Przegrałem z doświadczonym Mongołem Tuvshinbatem Byambą i wtedy klamka zapadła – podjąłem ostateczną decyzję o przejściu na zawodowstwo.
W karierze amatorskiej potykałeś się z czołowymi bokserami świata.
– Było ich wielu, z absolutnego topu, jednak najbardziej w pamięci zapadły mi dwie walki – z Meksykaninem Juanem Pablo Romero i Kubańczykiem Yasnierem Toledo. Z tym pierwszym nikt nie dawał mi szans, był gwiazdą swojego zespołu podczas rozgrywek World Series Boxing, w których ja występowałem w barwach Hussars Poland. Przed walką, do której doszło we Włocławku, miałem duże problemy ze zrobieniem wagi, ale w końcu, po długim zbijaniu, się udało. Dwie pierwsze rundy były dla Romero, ale trzy kolejne dla mnie i ostatecznie wygrałem tą ringową wojnę, po której obaj byliśmy mocno pokiereszowani. Obserwujący to starcie amerykański dziennikarz nadał mi przydomek „Kevlar Kid”, ze względu na twardość i odporność na ciosy. Być może wrócę do niego teraz, w zawodowstwie.
Z kolei z Yasnierem Toledo, wicemistrzem świata i brązowym medalistą olimpijskim, walczyłem na jego terenie w Hawanie, również podczas rozgrywek WSB. Czułem każdy cios, ale przetrwałem do końca, ulegając jednogłośnie na punkty. Mimo porażki dużo się wtedy nauczyłem.
W amatorstwie stoczyłeś ponad 200 walk.
– Około 240, z czego około 200 wygrałem, 6 zremisowałem, a resztę przegrałem. Doświadczenie mam więc bogate, ale, co ciekawe, na bokserską salę trafiłem dość późno, bo dopiero w wieku 16 lat. Wcześniej trenowałem piłkę nożną, jednak w Tarnowie, skąd pochodzę, ciężko wybić się w tym sporcie, dlatego za namową taty zapisałem się na zajęcia pięściarskie w klubie Tiger. To była również kontynuacja rodzinnej tradycji, bowiem poza ojcem boks uprawiał również dziadek. Z kolei później w nasze ślady poszedł mój młodszy brat Maciek, który ma już na koncie mistrzostwo Polski młodzików oraz udział w mistrzostwach Europy kadetów.
Natomiast ja zacząłem swoją karierę pod okiem trenera Józefa Sadko. Jako junior wygrałem kilka międzynarodowych turniejów, w tym „Złotą Rękawicę Wisły” w Krakowie, a w 2012 roku zostałem młodzieżowym wicemistrzem Polski w Rzeszowie. To był przełom, po tym turnieju trafiłem do kadry narodowej, a następnie do drużyny Hussars Poland startującej w lidze WSB. Tam miałem możliwość mierzenia sił ze światową czołówką, dzięki czemu zdobyłem doświadczenie, które teraz – mam nadzieję – zaprocentuje. Również dlatego, że walki były toczone na dystansie pięciu rund, a nie klasycznych trzech.
Po drodze, w 2014 roku, zostałem wicemistrzem Polski seniorów i młodzieżowców, niestety w następnym sezonie miałem problemy z nerkami i przez kilka miesięcy musiałem pauzować. Na szczęście w 2016 roku wróciłem na właściwe tory, zdobywając tytuły mistrza Polski seniorów i młodzieżowców, zostając w ten sposób pierwszym championem rodem z Tarnowa. Ukoronowaniem tego były starty w mistrzostwach świata, Europy i kwalifikacjach olimpijskich.
Czego zabrakło ci do osiągnięcia sukcesów na międzynarodowej arenie?
– Na pewno szczęścia, o czym już wspominałem. Ale też zimnej głowy, gdyż często ponosiła mnie fantazja. Dostając cios chciałem od razu oddać, co z reguły nie popłacało. W ringu trzeba zachować spokój, nad czym z trenerem pracujemy. Ostatnio mocno poprawiłem też pracę nóg.
Natomiast moją mocną stroną jest atak – lubię wywierać presję, walczyć ofensywnie. Biję mocno, moje firmowe ciosy to lewy hak i lewy sierp na dół, a i sam potrafię przyjąć.
W prywatnym życiu też rozpiera cię temperament?
– Wręcz przeciwnie, na co dzień jestem bardzo spokojnym człowiekiem, całą energię wyładowując na sali. Owszem, kiedyś, zanim jeszcze zacząłem treningi bokserskie, jako 14-, 15-latek byłem kibicem i zdarzały się bójki. Na szczęście wyrosłem z tego, a sport – mogę to śmiało powiedzieć – uratował mi życie, bo sporo kolegów z tamtego okresu źle skończyło.
Ale nie tylko boksem żyjesz.
– Moim hobby jest hip hop i rap, a bakcyla połknąłem dzięki starszemu bratu. W domu w Tarnowie mamy studio muzyczne, w którym nagrywaliśmy piosenki do których pisałem słowa. Sporo z nich można znaleźć na kanale You Tube, jako zespół „MB Klika” mieliśmy też koncerty w Tarnowie i Rzeszowie. Teraz priorytetem jest boks, brakuje czasu na muzykę, ale w Anglii mieszka dużo znajomych, więc fajnie byłoby w przyszłości coś razem nagrać.
Pozasportowych planów jest więcej. W Polsce ukończyłem technikum meblarstwa i aranżacji wnętrz, myślałem o studiach, jednak ponieważ moja kariera dobrze się rozwijała nie było możliwości żeby to wszystko pogodzić. Kto wie, jak już zdobędę mistrzostwo świata, może do tego wrócę…
IndyBOOMER
Dziękuję 😉
fashionlunch
Dochodzimy do granic absurdu. Mam w nosie wszystkie partie polityczne, Bez względu na poparcie czy z Po, PiS, Nowoczesną, PSL, czy jeszcze inna cholerą zagłosuję na Bożka, bo Was wszystkich mam już serdecznie dość dobrodzieje.