Powojenne pokolenia Polaków kochały Izrael. Nasza wiedza o nim mogła być nieco powierzchowna, ale widzieliśmy śmiałe odważne państwo stawiające czoło nieprzejednanym wrogom którzy nie chcieli uznać jego istnienia i oświadczali że chcą go zniszczyć. Izrael wydawał się nam europejski, ze swoimi tradycyjnymi partiami politycznymi i ze wszystkim cechami i wyzwaniami kultury europejskiej. Podziwialiśmy śmiałość (po żydowsku „hucpa”) komandosów, jak również ich ofiarność i przedsiębiorczość w przeobrażeniu pustynnych terenów w żyzne pola i sady owocowe. Czuliśmy tym większe przywiązanie, bo na początku najpopularniejszym językiem Izraela, poza angielskim i hebrajskim, był język polski.
Mieliśmy też poczucie wielkiego długu moralnego wobec nich za to że tak wielu bezbronnych Żydów wymordowano w naszej Europie i że choćby z tych powodów im się te ziemie należały. Byliśmy przecież wychowani na biblijnych opowiadaniach o wybranym narodzie żydowskim, które traktowaliśmy jako naszą prahistorię i którą podzielał każdy naród chrześcijański. Abraham, Mojżesz, Dawid, Solomon, Izajasz to jakby nasi protoplaści. A więc ich holokaust stał się jakby i naszym holokaustem; przeżywaliśmy z nimi potrzebę odzyskania Ziemi Obiecanej.
Tradycyjne przedwojenne europejskie nastroje antysemickie były dla nas na Zachodzie zupełnie obce. A nawet w Polskiej Rzeczpospolita Ludowej, gdzie tkwił jeszcze podskórny antysemityzm i gdzie propaganda sowiecka określała Izrael jako bastion imperializmu amerykańskiego, społeczeństwo polskie przyjęło ze szczerą choć zakamuflowaną radością wiadomość o zwycięstwie wojsk izraelskich w wojnie sześciodniowej, co widać było w różnych powszechnie znanych kawałach na ten temat.
Oczywiście z punktu widzenia arabskich sąsiadów wyglądało to zupełnie inaczej. Palestyna odwiecznie leżała na terenach arabskich, choć współżyły tam i inne narody, a szczególnie Żydzi i Ormianie. Jerozolima pozostaje dla muzułmanów świętym miastem ze względu na powiązania z Prorokiem Mahometem. W czasie wczesnego średniowiecza chrześcijańskie krucjaty opanowały Palestynę i założono szereg efemerycznych królestw, lecz ostatecznie zapanował tu sułtanat osmański, który panował do końca I wojny światowej. Turcja znalazła się po stronie niemieckiej w tym konflikcie, wobec czego Brytyjczycy w Egipcie podsunęli szczepom arabskim projekt niezależnego państwa arabskiego na oswobodzonych terenach Syrii i Palestyny, mimo że w tym samym czasie zachęcili również Żydów do założenia na tym samym terenie swoją siedzibę narodową. Przez dwadzieścia lat Brytyjskiego Mandatu Londyn zapewniał zarówno Żydów i Arabów, że będą mogli wspólnie zamieszkać na tych terenach. Sąsiedzi arabscy i żydowscy mogli jeszcze współżyć na tym terenie do czasu, karmieni brytyjskimi sprzecznymi przyrzeczeniami. Lecz próby masowego osiedlenia tu europejskich Żydów szukających bezpiecznego schroniska po pożodze wojennej, które władze brytyjskie starały się powstrzymać na siłę, stworzyły sytuację wybuchową między dwoma narodami, czego Brytyjczycy nie byli już w stanie opanować.
Przekazali swój mandat ONZ-owi, który zaproponował utworzenie równolegle dwóch niezależnych państw z Jerozolimą jako wolnym miastem, na co Izrael 14 maja 1948 zareagował ogłoszeniem się niezależnym państwem. Stoczył wówczas wojnę o terytorium Palestyny z arabskimi państwami. Dotarł nawet do przedmieścia Jerozolimy i na koniec przepędził 700 tysięcy Arabów do państw sąsiednich, gdzie trzymano ich przez wiele dekad w obozach dla uchodźców. Dla ludności arabskiej ta wojna nazwana jest „nakba” czyli katastrofą. Osiem lat później Izrael uwikłał się w wojnę z Egiptem jako sojusznik Anglii i Francji, gdzie ich wojsko podeszło pod Kanał Sueski, a następnie w roku 1967 napadnięty wspólnie przez Syrię, Egipt i Jordanię, pokonał ich wojska i przejął kontrolę nad całą Palestyną łącznie z pozostałą częścią Jerozolimy, lewym brzegiem rzeki Jordan i miastem Gazą. Na tych terenach okupowanych miało ewentualnie powstać oddzielne państwo palestyńskie, pod nadzorem państwa Izrael. Przez wiele lat układ ten zwalczała znaczna część Palestyńczyków kierowanych przez paramilitarną grupę Al Fatah, która przeprowadzała ataki terrorystyczne wobec Izraela, zarówno na terenie własnym jak i wobec obywateli Izraelu za granicą. Te walki nabierały czasem formy niechlubnych wyczynów, jak porwanie i zamordowanie izraelskich zawodników olimpijskich w Monachium czy uprowadzenie samolotu Air France do Entebbe. Przez cały ten okres zawsze kibicowaliśmy Izraelowi i gdy wreszcie doszło do umowy z szefem Al Fatah, Arafatem, i uznano go jako pierwszego prezydenta Państwa Palestyńskiego pod protektoratem Izraela wszyscyśmy odetchnęli. Izrael obejmuje teraz około 80% starego mandatu brytyjskiego, a tereny okupowanej Palestyny tworzą pozostałe 20%. Wyglądało to na optymalne rozwiązanie zarówno z punktu widzenia bezpieczeństwa jak i sprawiedliwości.
Rzeczywiście nastąpił wówczas okres względnego pokoju i przyjaciele Izraela mogli z optymizmem przyglądać się rozwojowi kraju i jego próbami dojścia do porozumienia z sąsiadami, a szczególnie z Egiptem. Lecz pokojowi zaczął przeszkadzać nowy agresor. Tym razem chodziło nie o Arabów, ale o osadników żydowskich budujących się na tych ograniczonych terenach przeznaczonych dla Palestyńczyków. Natchnieni swoją wiarą, że okupują historyczne tereny Judei i Samary przeznaczone Żydom jeszcze w Piśmie Świętym, nie przejmowali się prawami lokalnych mieszkańców. Wiedzieli, że żaden rząd izraelski nie będzie miał odwagi im się oprzeć. Mało tego, liczyli jeszcze na to, że państwo izraelskie ochroni ich przed protestującymi wysiedlonymi mieszkańcami. I rzeczywiście, chcąc nie chcąc, wojsko musiało bronić te osiedla. Z początku rząd robił to niechętnie będąc świadomy, że każdy kraj ONZ, za wyjątkiem Stanów Zjednoczonych, potępia tę działalność. Premier Icchak Rabin nazywał osadników „rakiem na tkance naszej demokracji.” Lecz od czasu zamordowania Rabina w roku 1995, gdy obecny premier Beniamin Netanyahu objął rządy, nowe władze praktycznie zachęcają osadników do nowych zasiedleń na terenach palestyńskich. Izrael ma swoich zagorzałych wrogów w ruchach militarnych jak Hezbollah w Libanie, Hamas w Gazie i Irańską Rewolucyjną Gwardię, jak również rządy Syrii czy Arabii Saudyjskiej, ale rząd Netanyahu robi wszystko przez swój zawzięty upór w obronie budowy nowych osiedli, aby do tych nieprzejednanych wrogów zaliczyć rząd i ludność Palestyny czy bardziej umiarkowane państwa muzułmańskie.
Tydzień temu Izrael obchodził swoje 70. urodziny. Izrael się cieszy. Jest lokalnym mocarstwem na Bliskim Wschodzie, dumny ze swoich osiągnięć, uzbrojony nielegalnie nawet w broń nuklearną, której żaden z jego rywali nie posiada. Popiera ich na razie z zapałem zmienny w poglądach Prezydent Trump, który też odrzucił koncepcję dwóch państw na terenie Palestyny i uznał Jerozolimę za stolicę Izraela. Teraz naiwnego prezydenta wpychają na niepotrzebną konfrontację z Iranem mimo protestów ze strony nie tylko ONZ, ale i Unii Europejskiej.
Bo europejscy przyjaciele Izraela wcale się nie cieszą. Poza Ameryką, Izrael znalazł się w dyplomatycznej izolacji. Dla ONZ Izrael ma tylko pogardę, bo tyle razy starano się tam bezskutecznie potępić Izrael za brutalność ich odwetów przeciw sąsiadującym państwom lub przeciw lokalnym buntom młodych Arabów. Obecnie snajperzy izraelscy strzelają bronią palną do mieszkańców Gazy protestujących zza krat swojej linii granicznej przeciw uznaniu Jerozolimy jako stolicy i w akcie rozpaczy z okazji 70-lecia ich „nakby”, czyli klęski. Według ONZ w ostatnich trzech tygodniach snajperzy zabili 106 protestujących Palestyńczyków, w tym 15 dzieci. Jeszcze można by uzasadnić ich brutalne riposty na pociski Hamasu, lecz strzelanie do protestującej młodzieży nieposiadającej broni pokazuje, jak daleko własne zadufanie zamyka Izraelowi oczy na wyraźnie ślepy zaułek, do którego prowadzi ich obecna polityka. To już jest nie żydowska „hucpa”, lecz „hubris”. Z jednej strony ciągną w kierunku wyraźnej wojny przeciw Iranowi i jej sojusznikom, a na terenie Palestyny wprowadzają stan stałej okupacji zbrojnej, w której arabscy mieszkańcy mogą być poddani systemowi zbliżonemu do apartheidu, bez prawa głosu. Będzie to gruntownym zaprzeczeniem izraelskiej demokracji i zapewni permanentny stan wojny i nienawiści, w której kiedyś w dalszej przyszłości lepiej uzbrojone już państwa muzułmańskie mogą ostatecznie rozliczyć się z Izraelem.
Gdzie ta tradycyjna mądrość żydowska? Gdzie ich miłość pokoju? Gdzie ten humanizm, którym kiedyś wzbogacali rozwój cywilizacyjny całej Europy? Kto w Izraelu pokona to obecne samolubne zarozumialstwo, które ich zaślepia? Obecnie sami są już największym wrogiem własnego swojego rozwoju, kierując ten wspaniały naród niechybnie do ewentualnej katastrofy.
Zresztą czy to jedyny znany nam z bliska kraj ulegający takiemu zaślepieniu?
Wiktor Moszczyński