18 czerwca 2018, 10:41
Penrhos: Podróż do przeszłości

 

Z początkiem maja, przebywając na krótkim urlopie w Północnej Walii, wybrałam się do Penrhos[1] na wcześniej umówione spotkanie z moją przyjaciółką z dzieciństwa, teraz panią doktor Ewą Kondratowicz i jej matką. Z Ewą znamy się od wielu lat, byłyśmy w jednej klasie w Polskiej Szkole Sobotniej w Manchester, razem należałyśmy do harcerstwa.
Nie zdawałam sobie sprawy, że ta wycieczka wzbudzi we mnie tyle emocji, a jednak…

Penrhos Polish Home[2] zajmuje teren około 6,5 ha znajdujący się kilka kilometrów od Pwhelli i Abersoch, w niewielkiej odległości od wybrzeża morskiego (dzika plaża). Kilka kilometrów dalej rozciąga się Snowdonia National Park. Jest to idealne miejsce wypoczynku – z dala od wszystkiego. Po wyjściu z terenu ośrodka po lewej stronie znajduje się mała walijska wioska Penrhos, a po prawej Caravan Park i pole golfowe.

To magiczne miejsce kojarzy mi się z tyloma wspomnieniami, przede wszystkim z dzieciństwa, kiedy należałam do zuchów i przyjeżdżałam tu każdego lata, tak jak teraz dzieci dzisiejszego drugiego i trzeciego pokolenia Polaków żyjących w północno-zachodniej Anglii, a także dzieci współczesnych polskich emigrantów. Przyjeżdżałam tu także jako harcerka i opiekun zuchów, a później jako członek Zrzeszenia Studentów i Absolwentów Polskich w Wielkiej Brytanii. Moje dzieci, Monika i Edmund też przez wiele lat przyjeżdżały tutaj na obozy zuchowe.

Co takiego szczególnego jest w tym miejscu, że przyciąga mnie i wiele innych osób jak magnes? Czy to dlatego, że Penrhos to oaza spokoju, piękno natury, oszałamiające widoki wzgórz i morza, świeże powietrze, znajome zapachy polskich potraw? Wydaje się, że czas się zatrzymał. Nadal można spotkać weteranów i innych polskich rezydentów, usłyszeć znajome głosy, pamiętając jednak o tych, którzy mieszkali tu kiedyś. To właśnie tutaj, w Penrhos, pojawiły się pierwsze młodzieńcze marzenia i refleksje o życiu… Nadal czuję się tu jak w domu.

POLSKA WIOSKA W WALII

W 1936 r. w okolicach Penrhos założono bazę szkoleniową RAF-u, gdzie szkolono pilotów i personel pokładowy bombowców, zaś kilka kilometrów dalej w Porth Neigwl (Hell’s Mouth) znajdował się poligon, gdzie ćwiczono umiejętności strzeleckie, a także zrzucanie bomb. Płaskowyż, na którym zbudowano pas startowy, znajduje się na południe od Penrhos Home. Teraz jest tam wspomniane już pole golfowe.

W roku 1946 baza RAF-u została zamknięta, a rok później na jej terenie zorganizowano obóz dla zdemobilizowanych polskich wojskowych. Wielu z nich nie mogło wrócić do Polski z powodów politycznych, inni po prostu nie mieli dokąd, gdyż ich siedziby i dorobek życia w rezultacie działań wojennych i powojennych traktatów okazały się poza granicami Polski.

W 1949 roku teren obozu wynajęło Polish Housing Society Limited, zaś w 1964 jego przewodniczący, Stanisław Soboniewski wykupił go za symboliczną – jak się wydaje kwotę 7500 GBP.

Drewniane baraki zastąpiono budynkami, w których znalazły się mieszkania odpowiednie dla starszych osób wymagających pomocy i opieki, również pielęgniarskiej. Penrhos stał się polską enklawą z kościołem[3], szpitalikiem, biblioteką, świetlicą, kantyną i mieszkańcami.

Tu należy zaznaczyć, że o ile Walijczycy w swoim czasie protestowali przeciwko założeniu na tym terenie bazy RAF-u, o tyle nigdy nie mieli nic przeciwko polskim zdemobilizowanym żołnierzom, a później rezydentom polskiej wioski. Wręcz odwrotnie – otaczali ich troską, nieśli pomoc i uznali za członków miejscowej społeczności.

CMENTARZ W PWHELLI

Będąc w Penrhos, korzystamy z Ewą z okazji, aby odwiedzić Cmentarz w Pwhelli, który stał się miejscem spoczynku wielu żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych i wielu osób, które w chwili zakończenia wojny nie mogły już lub nie miały dokąd powrócić.

Cmentarz znajduje się na skraju miasta Pwhelli. Otwiera się stamtąd piękny widok na pola, łąki i wzgórza. Okazuje się, że jest to miejsce spoczynku setek Polaków, co jest dla mnie dużym zaskoczeniem. Spacerując po alejkach, widzę, że teksty nagrobków stanowią spójną narrację. Na przykład taki: rok urodzenia 1890 w Kołomyi, zmarł w 1985 r. w Penrhos, legionista, Virtuti Militari, został na wygnaniu, zmarł na wygnaniu.

Zwróciła na też uwagę Karolina Grodziska, autorka wyjątkowej książki „Polskie groby na cmentarzach północnej Walii”, cytując szereg napisów:

„Zofia Kowalczewska, porucznik AK, komendantka łączniczek obwodu Dębica i jej mąż Ignacy Kowalczewski, podczas kampanii wrześniowej dowódca Wielkopolskiej Brygady Kawalerii. Jeniec Murnau. Od 2 VII 1945 r. w 2 Korpusie w 4 i 6 pułku pancernym.

Stefan Soboniewski, porucznik w Wydziale Kultury Warszawskiej Dywizji Pancernej. Działacz społeczny i polityczny. Honorowy przewodniczący Federacji Światowej SPK, kierownik Osiedla w Penrhos w 1950.

Michał Stasczak, uczestnik kampanii włoskiej, podporucznik PSZ, odznaczony m.in. VM.

Adam Sikorski, oficer służby stałej piechoty, podpułkownik WP, m.in. z przydziałem do Dowództwa Jednostek Wojska na Środkowym Wschodzie.

Zdzisław Bartnicki, porucznik samodzielnej brygady spadochronowej.

Irena Anders, pierwsza żona generała Władysława Andersa, kierowniczka Polskiego Czerwonego Krzyża 2 Korpusu we Włoszech”.[4]

Najsmutniejsze wydały mi się te dotyczące osób, które nie żyły wystarczająco długo, aby zobaczyć wolną Polskę. Atmosfera tu panująca powoduje, że wydaje się, iż słyszę polski hymn…

REZYDENCI

Po spotkaniu z koleżanką poszłam na obiad do kantyny. Lata temu, kiedy przyjeżdżałam do Penrhos jako mała dziewczynka, większość pracowników ośrodka włącznie z kuchnią stanowili Walijczycy. Teraz to raczej rodacy, którzy przybyli do Wielkiej Brytanii w ostatnich latach, w rezultacie czego wszyscy rezydenci Penrhos i ich goście mogą się delektować wspaniałą polską kuchnią!

Spotkałam tu Krystynę Kosibę. Była znajomą mojej nieżyjącej już mamy, Wandy Gutowskiej-Lesisz, która podczas Powstania poznała jej męża, Romana Kosibę[5], podobnie jak ona członka AK. Ciesząc się z nieoczekiwanego spotkania, pani Krystyna zaprosiła mnie do siebie na herbatę i pogawędkę.

Krystyna Kosiba nie przybyła tu razem z Polskimi Siłami Zbrojnymi – nie mogła, bo w chwili wybuchu wojny miała 9 lat. Mieszkała wówczas we Lwowie z rodzicami i czteroletnim bratem Tadeuszem.

Ojciec, Aleksander Bernakiewicz, służył w randze kapitana w 40. Pułku Piechoty i brał udział w obronie Warszawy. Wyszedł stamtąd cało. Po powrocie do Lwowa wstąpił do AK. Niestety, w 1944 r. doniosła na niego łączniczka, w rezultacie czego trafił do osławionego więzienia „Brygidki”. Stamtąd został wywieziony w głąb Rosji. Poszukiwania nie dały rezultatu. W 1957 r. jego żona, Aleksandra Bernakiewicz otrzymała informację ze Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, że mąż jej zmarł z powodu nieznanej choroby
w 1947 r.

Jednak gdy Aleksander Bernakiewicz wrócił jesienią 1939 r. do Lwowa, rodziny już tam nie zastał. Za radą wuja, majora Józefa Bińkowskiego[6], pani Aleksandra z dziećmi wywędrowała do Rumunii. Spędzili tam kilka zimowych i zimnych miesięcy w uzdrowisku Calimanesti. Pod koniec zimy 1940 roku mogli ruszyć dalej – brat matki, Norbert, przysłał papiery uprawniające rodzinę do dalszej podróży – do Paryża. Po kapitulacji Francji, wczesną wiosną, wyjechali na południe Francji do Biarritz. Krystyna trafiła tam do polskiej szkoły z internatem, gdzie spędziła kilka miesięcy. Pewnego dnia na plaży natknęła się na człowieka w polskim mundurze, który – jak się okazało – ją poznał! Był to kapitan Wojska Polskiego, Bazyli Mościcki, znajomy rodziców. To dzięki niemu rodzina mogła udać się na statku Sobieski w dalszą podróż – do Wielkiej Brytanii.

Najpierw zamieszkali w Londynie. Jednak gdy rozpoczęły się bombardowania, ewakuowano ich do Szkocji. Tam Krystyna miała możliwość uczęszczania do szkoły prowadzonej przez druhnę Olgę Małkowską w Castlemains koło Douglas. Osoby, które chciały udzielić schronienia uchodźcom, otrzymywały niewielkie wsparcie finansowe od rządu. Takie rozwiązanie przyspieszało asymilację przybyszów, naukę języka, zaznajamiało z miejscowymi zwyczajami, a także kuchnią. W przeważającej większości przypadków uchodźcy spotykali się z życzliwością i zainteresowaniem.

Dla dorastającej dziewczynki, a w chwili wybuchu wojny – jeszcze dziecka, wojenna tułaczka była fascynującą przygodą, traktowaną jednak bardzo serio. Wszak ojciec, będąc wezwany w związku z mobilizacją do jednostki, polecił jej, starszej z rodzeństwa, by opiekowała się matką i bratem (sic!). Krysia brała czynny udział w życiu rodziny, w rozwiązywaniu jej codziennych problemów. Gdy w rumuńskim uzdrowisku okazało się, że brak im ciepłych ubrań, wraz z dorosłymi przędła wełniane nici, a następnie dziergała czapki, skarpetki i rękawiczki. Jak się okazało, szczególnie poszukiwanym towarem były w czasie wojny … pończochy. Nie dość, że ich brakło, to łatwo się niszczyły. Jeszcze w Rumunii Krysia opanowała trudną sztukę podnoszenia oczek i cerowania. Dzięki temu w Paryżu mogła zarobić pierwsze swoje pieniądze. Niestety, kupiony za nie zegarek szybko się rozbił, ucząc – jak i cała wojenna tułaczka – nieprzywiązywania się do rzeczy nabytych.

Po wyzwoleniu Krystyna imała się różnych zajęć, m.in. pracowała w szpitalu i w firmie jubilerskiej. Wyszła za mąż. Urodziła dwie córki. Prowadziła dom otwarty. Bywało tam wiele interesujących postaci polskiej emigracji, m.in. gen. Chruściel, z którego córką Jadwigą Krystyna chodziła do szkoły. Obecnie, od 12 lat mieszka w Polskim Osiedlu w Penrhos.

Stanisława Rajchla spotkałam również w kantynie. Nie znałam go wcześniej, ale kierownik ośrodka, Michał Dreweński, polecił mi go jako interesującego i życzliwego rozmówcę.

Stanisław Rajchel pochodził z wielodzietnej włościańskiej rodziny. Gospodarstwo znalazło się na terenach zajętych przez wojska radzieckie. 10 lutego 1941 roku o 3 nad ranem do jego rodzinnego domu zawitał rosyjski enkawudzista i kilka osób z komitetów ukraińskich, wydając rozkaz natychmiastowego opuszczenia domostwa. Rodzina – ojciec z pięciorgiem dzieci, z których Stanisław był najstarszy, i służącą z synem – z niewielkim bagażem została umieszczona wraz z trzema innymi w wagonie towarowym. Gdy pociąg przekraczał dawną „granicę polsko-sowiecką to był wybuch płaczu” – wspomina Rajchel. Po dwóch tygodniach jazdy pod eskortą, w warunkach uwłaczających ludzkiej godności, transport zatrzymał się w mieście Kotłas, w obwodzie archangielskim. Stacją docelową była jednak dopiero miejscowość Charitonowo. Wysiedleni otrzymują jedno pomieszczenie w baraku na całą rodzinę i przydział ciężkiej pracy fizycznej.

W roku 1941 rząd radziecki wydaje wysiedlonym dokumenty pozwalające opuścić ZSRR. Znowu wagony towarowe, znowu jazda w nieznane, ale tym razem bez eskorty, z nadzieją, ku wolności. I tak, rozpoczynając podróż pod Archangielskiem, po kilku tygodniach, pociąg zatrzymuje się w Bucharze, jednym z miast Uzbekistanu.

I oto przychodzi dzień, gdy ogłaszają nabór do polskiego wojska. Pan Stanisław, wtedy 17-letni, ze względu na wyniszczenie organizmu z trudem przechodzi komisję lekarską. Minie sporo czasu zanim nowobrańcy, zostawiając za sobą mogiły, dotrą przez Morze Kaspijskie do miasta Pahlevi w Persji (dzisiejszy Iran). Nie wszyscy żołnierze organizującej się Armii Andersa zakończą żywi miesięczną kwarantannę. Okazuje się, że nadmiar jedzenia może być równie zabójczy jak jego brak.

Jest już rok 1944, wojska przechodzą szkolenie w mieście Kanakin w Iraku. Pan Stanisław trafia do pułku pomiarów artyleryjskich. W takim też charakterze bierze udział w bitwie o Monte Casino. Zakończenie wojny świętuje we Włoszech, a następnie trafia wraz ze swym pułkiem do Southampton. Stamtąd zaś do Holyhead na wyspie Anglesey, do byłego obozu RAF-u. Gdy tylko w roku 1947 ogłoszono nabór do szkoły rzemieślniczej, Stanisław natychmiast się zgłasza. Zdaje sobie sprawę, że nie ma dokąd wrócić i że musi zdobyć zawód. W Coventry zakwaterowują uczniów w byłym obozie dla jeńców niemieckich. Tu znowu głodowe racje żywnościowe, trudne warunki. Racjonowanie żywności zostało zawieszone dopiero w 1954 r.

Stanisław Rajchel założył rodzinę – żona Teofila, dwoje dzieci, wnuk. Aktywnie działał w organizacjach polonijnych.. Cieszy się, że bliscy o nim nie zapominają.

POŻEGNANIE

Kolejny raz opuszczam to miejsce i znów łza się w oku kręci. Ewa też jest wzruszona:

– Mam takie wspaniałe wspomnienia z Kolonii: zbiórki, biegi na gwiazdki i sprawności, kominki z chłopcami i dziewczętami prześcigającymi się, kto zaśpiewa głośniej, sztandar podnoszony na apelu porannym i „Wszystkie Nasze Dzienne Sprawy” śpiewane o zachodzie słońca, Msza Św. w Kościołku. Radość na twarzach mieszkańców Penrhos, gdy zuch powiedział ‘Dzień dobry’ lub zrobił dobry uczynek. Maszerowanie, wycieczki na dziką plażę w ambulansach, w których jechaliśmy ściśnięci jak śledzie w beczce. Picie maksymalnie rozcieńczonego soku malinowego, wolny czas, cisza poobiednia, wyprawy do sklepiku i po prostu przyjaźń między zuchami. Druhny, druhowie i wolontariusze, którzy zrezygnowali z wakacji, żeby się nami opiekować, byli naprawdę niesamowici!

W pełni się z nią zgadzam. To był wyjątkowy czas.

W głębi duszy wiem, że muszę tu wrócić, aby zebrać historie tych wszystkich, których jeszcze nie wysłuchałam. Żałuję, że jako młoda dziewczyna, nie zdawałam sobie sprawy, że tutaj, w tym zakątku żyli ludzie, którzy, tak jak moi rodzice, walczyli o wolną Polskę. Podobno jest tu około 40 rezydentów w wieku powyżej 90 lat. Wydaje mi się, że jest bardzo ważne, by dotrzeć do nich i wysłuchać ich historii, póki jeszcze można.

Barbara Lesisz-Dembińska i Joanna Gonczarow

 

PRZYPISY:

[1]Polish Penrhos Home lub Polish village (Polski Dom Penrhos lub Polska Wioska)

[2]Właścicielem Penrhos Home jest Polish Housing Society Limited, organizacja charytatywna zarejestrowana w 1949 roku. Zarządza nią pan Michał Dreweński. Nie jest to zwykły dom starców. Wielu spośród rezydentów nadal może zadbać o siebie. Mieszkają w wygodnych jedno, dwu, a nawet trzypokojowych kwaterach, wyposażonych ich własnymi meblami i drobiazgami. Odwiedziny w tym domu, to jak wizyta w kilku polskich domach znajdujących się pod jednym dachem.

[3]Na terenie osiedla funkcjonuje kościół p.w. Matki Boskiej Częstochowskiej, którego pierwszym księdzem był śp. Franciszek Karwowski. W bezpośrednim sąsiedztwie kościoła znajduje się smukły krzyż, zaopatrzony w tabliczkę z datą 3 V 1947 r. i trzyjęzyczny – polski, walijski i angielski napis: „W drodze do wolnej Polski”. (Karolina Grodziska, Polskie groby na cmentarzach północnej Walii, str. 12 )

[4] Karolina Grodziska, Polskie groby na cmentarzach północnej Walii, str. 200, 202, 238, 275, 277 i 279

[5]Jego ojciec, Adam Antoni Kosiba ur. 26 października 1893 w Sieniawie, zm. 31 lipca 1966 w Londyniepułkownik intendent Wojska Polskiego II Rzeczypospolitej i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Pułkownik Kosiba potajemnie przewiózł z Kozielska do obozu w Griazowcu obraz Matki Bożej Kozielskiej, a następnie zdołał go stamtąd wywieźć. Wraz z wojskami Andersa przeszedł przez Bliski Wschód, zostając oficerem Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie i od 1943, pełniąc funkcje szefa służby pieniężnej. Po demobilizacji 1 lipca 1948 pozostał na emigracji w Wielkiej Brytanii i zamieszkał w Londynie. Był współorganizatorem emigracyjnej katolickiej Fundacji Veritas w Londynie, założonej z inicjatywy ks. Stanisława Bełcha oraz jej prezesem od 1948 do 1966 (działał w niej m.in. Paweł Skwarczyński). (za https://pl.wikipedia.org/wiki/Adam_Kosiba)

[6] Major Józef Bińkowski – szef ekspozytury Nr 5 Oddziału II Sztabu Generalnego RP we Lwowie

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Barbara Lesisz-Dembińska i Joanna Gonczarow

komentarze (0)

_