– To było niesamowite 11 miesięcy. W tym czasie pokonałem 66 tys. km na terenie 28 państw. Niestety, musiałem przerwać wyprawę z powodu kłopotów zdrowotnych, ale niebawem znów będę gotowy, żeby wyruszyć w trasę – mówi Tomasz Gorzędowski w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Podróż motocyklem dookoła świata to oryginalny pomysł…
– Nie tyle pomysł, co kolejny krok naprzód. Wcześniej podróżowałem po Polsce i Europie, więc miałem już doświadczenie. A dodatkowo razem z Fundacją Drogi Życia charytatywnie zbierałem fundusze na budowę boiska dla dzieci z Miejskiej Szkoły Podstawowej nr 5 w Piekarach Śląskich, skąd pochodzę.
Ale mieszkasz w Londynie.
– Z przerwami, od pięciu lat. Wolałbym nad Wisłą, niestety z polskiej wypłaty podróż, chociażby dookoła Europy, jest realna jedynie palcem po mapie. Dlatego pracowałem jako kurier mebli w Londynie, zarobiłem pieniądze, przygotowałem ogólny plan i swoją YAMAHĄ XT660X w czerwcu 2016 roku wyruszyłem w drogę, z Piekar Śląskich. Początek, czyli Europa, był sielanką, z takimi przygodami jak udział w największym zlocie Harley Davidson na Starym Kontynencie czy uczestnictwo w domówce na 300 osób, przygotowanej przez „wiecznego studenta”, który studiował od 11 lat na pierwszym roku. Super widoki, niesamowici ludzie, a poza lejącym czasami deszczem nie było większych problemów. Przejechałem przez Polskę, Słowację, Czechy, Austrię, Węgry, Chorwację, Słowenię, ponownie Austrię, Włochy, Szwajcarię, Lichtenstein, Francję, docierając do Wielkiej Brytanii. Tu, dzięki grupie polskich motocyklistów w Anglii, którzy na mój przyjazd zorganizowali eskortę z promu do Londynu, poznałem dziewczynę Magdę, o rok ode mnie młodszą, której spontanicznie zaproponowałem udział w wyprawie. I tak się stało – ogarnęła swoje zawodowe obowiązki, dwa tygodnie później spotkaliśmy się w USA i towarzyszyła mi w dalszej podróży. Odwiedziliśmy praktycznie wszystkie największe parki narodowe w Stanach Zjednoczonych i skromną część Kanady, a następnie skierowaliśmy się na południe. W Meksyku stanęliśmy oko w oko z wycelowanymi w nas karabinami.
???
W górach zaczęło nam brakować paliwa, zatrzymaliśmy się, po czym pojawił się „lokalny” z mafii mówiąc, żeby oddawać paszporty. Miał przy pasku broń, co jest zakazane. Po pół godziny rozmowy łamanym hiszpańskim kupiliśmy 4 litry benzyny, puścili nas, a 100 km dalej dotarliśmy do miasta. Robiło się ciemno, więc skierowaliśmy kroki do kościoła, gdzie czekając na księdza nagle pojawiło się 14 policjantów z kałasznikowami skierowanymi w naszą stronę. Zabrali dokumenty, a Magdę wsadzili do radiowozu. Wiedziałem, że sądy tam są fikcją, na szczęście ktoś rozumiał trochę po angielsku i udało się im wytłumaczyć, że to pomyłka. Okazało się, że wzięto nas za mafię, która zjawiła się po księdza. Byliśmy na krawędzi, na szczęście wyszliśmy z tego bez szwanku.
Stamtąd skierowaliśmy się na południe: Belize, Gwatemala, Honduras, Nikaragua, Kostaryka, Panama. W tej ostatniej przekroczyliśmy legalny pobyt motocykla o jeden dzień i maszyna została zarekwirowana przez rząd. Przez cztery dni spaliśmy na chodniku, na szczęście po „legalnej” zapłacie panu za ladą 250 dolarów odzyskaliśmy ją i wróciliśmy na trasę, wysyłając motocykl do Kolumbii, a następnie jadąc dalej do Ekwadoru i Peru. Po pokonaniu 50 km bez żadnych zabudowań nagle wyłonił się budynek. Machaliśmy do ludzi, a oni nie kryjąc zdziwienia, patrząc jak na UFO, do nas. W Boliwii udało nam się przeżyć przejazd najbardziej śmiercionośną drogą świata, Ruta de la Muerte, na której rocznie traci życie 350 osób. To jednopasmowa, błotnista trasa, bez żadnych barierek, zabezpieczeń, a nawet oznakowań. Z jednej strony jest skała, a z drugiej urwisko sięgające w dół nawet do 2 km. Dotarliśmy również do wyschniętego jeziora solnego z którego słynie Boliwia – Salar de Uyuni. Noc pod namiotem w tym miejscu jest nie do opisania, to jak hotel pod tysiącami gwiazd.
Chęć przeżycia kolejnych przygód pchnęła nas do Argentyny i Chile, gdzie stanęliśmy przed decyzją co dalej. Fundusze się kurczyły, zostało ich tyle, żeby skierować się w linii prostej przez Azję do Polski i za pół roku wyprawę zakończyć, albo wrócić do USA, zarobić więcej pieniędzy pracując u znajomych w restauracji i dołożyć kolejny rok podróżowania – bo trzeba przyznać, że takie życie uzależnia. Pojechaliśmy do miejscowości Moab, w stanie Utah, gdzie pracowaliśmy kilka dni, ale zostaliśmy oszukani z wypłatą, więc odezwaliśmy się do innych znajomych, którzy zaoferowali zajęcie w ogrodzie w Michigan. Niestety, jadąc do nich straciłem wzrok.
Z dnia na dzień?
– Zupełnie niespodziewanie. Najpierw obraz zaczął mi się rozmywać, a potem przestałem widzieć. Trafiłem do szpitala, niestety po pięciu dniach badań lekarze nie byli w stanie określić przyczyny, a w Polsce, do której musieliśmy wrócić, nikt nie chciał się podjąć leczenia. Wykryto tylko opuchliznę z tyłu oka. Na szczęście po kilkunastu dniach wszystko samo wróciło do normy.
I postanowiłeś kontynuować wyprawę.
– Wtedy jeszcze nie. Wynająłem mieszkanie i znalazłem pracę w Dąbrowie Górniczej przy produkcji filtrów. Nie wytrzymałem jednak długo, gdyż instynkt i przyzwyczajenie do aktywnego życia są silniejsze, dlatego wróciłem do Anglii, żeby zbierać pieniądze na kolejną podróż. Obecnie pracuję jako barman w hotelu w Londynie, a ponieważ moja galeria niezbyt codziennych zdjęć zrobionych podczas wyprawy jest dość spora, a sam wyjazd nabrał już trochę rozgłosu, udało mi się znaleźć firmy, które chcą wesprzeć inicjatywę i dalszą podróż w zamian za reklamę. Nie są to kwoty, które pozwalają na beztroskie życie, ale każda pomoc jest mile widziana. W sierpniu zamierzam ponownie wyruszyć w trasę. Plan jest prosty – nie zdobyłem świata kierując się na zachód, więc jadę na wschód. Mam dopiero 27 lat, wszystko przede mną.
Jakie błędy popełniłeś wtedy, których tym razem będziesz się wystrzegać?
– Po pierwsze – za szybko. Nie chodzi tu o prędkość motocykla, a o zmiany miejsc. Teraz będę się przemieszczać wolniej, żeby jeszcze więcej zapamiętać i przeżyć. Po drugie – miejsce na dysku i ogarnięcie filmików oraz zdjęć. Łącznie zajęły mi one 500 gigabajtów, ale nie do końca są tak posegregowane jakbym chciał. No i jest ich zdecydowanie za mało, biorąc pod uwagę, że pokonałem 66 tys. km na terenie 28 państw i 32 stanów w USA.
Nie miałeś czasami dość?
– Nie, chociaż schemat dnia się powtarzał – wstać i jechać. Natomiast myślą przewodnią było „żyć, a nie istnieć”. Budziliśmy się zazwyczaj równo ze wschodem słońca, a rozbijaliśmy namiot w różnych dziwnych miejscach, np. na polach, plażach, prywatnych działkach. Raz spaliśmy nawet w publicznej toalecie ze względu na zagrożenie wężami. Myliśmy się również gdzie popadnie – jeziora i rzeki to nic wielkiego, ale np. w Panamie przez 18 dni nie używaliśmy mydła, bo kiedy tylko lekko się spociliśmy wskakiwaliśmy do wody, 10 razy dziennie doświadczając kąpieli w błękitnym Oceanie Spokojnym albo niesamowicie ciepłym Morzu Karaibskim. Nierzadko zdarzało się, że ludzie zaciekawieni obładowanym motocyklem podchodzili, rozmawiali, a za chwilę zapraszali do siebie.
W krajach Ameryki Południowej pozwalaliśmy sobie czasami na hotel, gdzie doba kosztowała po 3 – 4 dolary za dwie osoby. Przy czym trzeba podkreślić, że to, co uważa się w Europie za gwiazdki hotelowe, tam nie istnieje. Zarwane łóżko czy brak ciepłej wody to standard.
Ale da się przeżyć.
– Zdecydowanie, pamiętając, że co kraj, to obyczaj. Chociażby USA – to zupełnie inny świat, ogromne samochody, brak noclegów i podświadomego spokoju. Z kolei w Meksyku szok związany z tym, jak biednie żyją ludzie, a mimo to są szczęśliwi. Dalej na południe (Nikaragua, Panama, Kolumbia, Ekwador) w oczy rzucały się piękne widoki i stan dróg. Te ostatnie albo są naprawdę fajne, albo nie ma ich wcale. Natomiast niecodzienne emocje przeżyliśmy w Casa del Arbol w Ekwadorze, bujając się na huśtawce umieszczonej na krawędzi urwiska. Moment wyjścia z progu robi wrażenie.
Poznawaliśmy świat z różnych stron i nawet awarie motocykla, których na szczęście nie było zbyt wiele, teraz z perspektywy wspominam z uśmiechem. W Hondurasie jednego dnia udało nam się przebić oponę trzy razy, a innego awarii uległo łożysko w tylnym kole. Jego naprawa przez 50-letnią kobietę kosztowała 10 razy mniej niż w Polsce.
Korzystaliście też z transportu lotniczego.
– Na odcinkach Londyn – Nowy Jork, Panama – Kolumbia (bo tam nie ma drogi lądowej) i Santiago – Miami. Natomiast z Nowego Jorku do Warszawy motocykl został wysłany statkiem, gdyż to znacznie tańsza opcja, a wtedy już nie zależało nam tak bardzo na czasie.
Taka wyprawa to duże koszty.
– Ja miałem ze sobą 20 tys. funtów, które zarobiłem w Anglii. Oczywiście, wydatki były znacznie większe, ale trudno je oszacować, bo ludzie dawali nam jedzenie, udzielali miejsca do spania, a czasami wręczali prowiant na kolejne dni.
Magda też nie może się doczekać kontynuacji podróży?
– W czasie wyprawy byliśmy parą, ale codzienne życie stawia inne wymagania. Rozstaliśmy się, jednak wciąż mamy dobry kontakt i nieraz sobie wspominamy o wspólnych przygodach…
Relacje i zdjęcia z poprzedniej wyprawy Tomka oraz przygotowania do kolejnej można śledzić na stronie motosamsara.pl
Piotr Gulbicki