Sylwester może być różny: egzotyczny, na morzu, w pociągu, w górach albo w Londynie. Ważne, żeby był udany i – ewentualnie – mile wspominany. Bo jeśli na drugi dzień mają być tylko szumy w głowie i sprzątanie potłuczonych przez nieostrożnych gości naczyń, to za taką imprezę dziękujemy.
Pracując w pewnej redakcji telewizyjnej, w grudniu razem z koleżankami i kolegami dzieliliśmy się dyżurami. Trudno było znaleźć ochotników do pracy w dni świąteczne, więc losowaliśmy, kto tym razem spędzi ten piękny czas w redakcji. Nieszczęśnik musiał odpracować dyżur w Boże Narodzenie, a następnie w Sylwestra. W święta przeważnie było spokojnie, a czasami wręcz nudno, ale w Sylwestra to się działo! Razem z ekipą telewizyjna objeżdżaliśmy okoliczne bale i zabawy sylwestrowe. W tamtych latach Polacy, choć żyli niezbyt bogato, mieli fantazję i wielką chęć do zabawy. Nie wyjeżdżali na egzotyczne zabawy sylwestrowe na Seszele ani nawet na Kamczatkę. Dominowały imprezy lokalne. Dla nas praca była momentami nawet bardzo przyjemna i człowiek zapominał, że sylwestruje w redakcji, a nie w gronie znajomych w domu. Gdziekolwiek się pojawialiśmy, witano nas bardzo serdecznie, wręcz wylewnie. Dla „panów z telewizji” zawsze znalazł się poczęstunek i… trunek. Piszę o panach, bo w tamtych czasach feministki jeszcze nie wywalczyły równouprawnienia a dźwiganie cholernie ciężkiej kamery telewizyjnej na ramieniu było domeną atletycznie zbudowanych facetów. Ale nawet kulturysta w końcu musiał paść ofiarą zabawy sylwestrowej. Kiedy po raz kolejny w ciągu jednej nocy zaliczył ze mną bal, podczas którego został serdecznie, po słowiańsku poczęstowany i napojony przez gospodarzy, stracił siłę i ochotę do dalszego nagrywania. Chwilę potem już spał. Reportaż z Sylwestra A.D. 199… został przerwany i zakończony.
Cóż było robić, nietrzeźwego kolegę trzeba było jakoś dostarczyć do domu. Podjechaliśmy więc pod blok, któryś z nas-albo ja albo dźwiękowiec-doskoczył do domofonu i szybko zawołał jednym tchem:
– Dobry wieczór, szczęśliwego Nowego Roku, przywieźliśmy Witka.
I już nas nie było. Witek tymczasem stał oparty o drzwi budynku i czekał na wyrok. Dlaczego? Trzeba było znać jego żonę, która słynęła z ostrego, zasadniczego charakteru. Po prostu baliśmy się jej a tym bardziej spotkania „oko w oko” z niezadowoloną panią R. Nie sądzę, aby tamten Nowy Rok zaczął się wesoło i szczęśliwie dla Witka, ale on dyskretnie milczał później o przebiegu pierwszych godzin 1 stycznia spędzonych z żoną.
Ostatni Sylwester wspominam zgoła odwrotnie. Był zaskakujący do ostatnich sekund. Miał miejsce w polskich górach. Z grupą znajomych 31 grudnia postanowiliśmy wyruszyć na szczyt. Pomysłodawca, Marek, upewniał się kilkukrotnie, czy nie zrezygnujemy:
– Andrzej, ale czy na pewno idziecie?
Czemu nie, Marek był doświadczonym wspinaczem, z kimś takim można zaryzykować. Razem z nim poszła jego dziewczyna. Choć szczyt nie porażał wysokością, to jednak wspięcie się w całkowitych ciemnościach, przy bardzo silnym wietrze było dosyć trudne. Ale udało się.
Najtrudniejsze było jednak przed nami. W jaki sposób na niewielkim czubku miał się zmieścić aż 4 osoby? W dodatku Marek z niezrozumiałych powodów zaczął nas przestawiać na szczycie.
– Ty stań tu, a ty tam. Ja muszę być tu-komenderował.
Byłem ledwie żywy ze strachu, pode mną przepaść na jakieś 50 metrów, a on każe uprawiać gimnastykę wysokogórską! Wariat. Jedną ręką kurczowo trzymałem się jakiegoś łańcucha a drugą próbowałem robić zdjęcia, bo przecież Marek liczył na niesamowity fotoreportaż z gór. O północy tradycyjny szampan, życzenia i wyjątkowe widoki: z wysokości prawie tysiąca metrów podziwialiśmy świat przed nami. W dolinach świętowały dziesiątki tysięcy osób, życząc sobie wszystkiego co najlepsze na Nowy Rok. Niebo na przestrzeni wielu kilometrów zrobiło się jasne od fajerwerków, nawet u nas na szczycie zrobiło się jakoś przyjemniej. I wtedy Marek niespodziewanie wyjął z kurtki pierścionek, ukląkł i oświadczył się swojej dziewczynie. To się nazywa fantazja!
Szanownych czytelników „Tygodnia Polskiego” nie namawiam dziś do wysokogórskich wspinaczek sylwestrowych (no bo gdzie tutaj na nizinach znaleźć odpowiedni szczyt?), ale życzę ułańskiej fantazji. Nie tylko w Sylwestra.
Andrzej Kisiel