29 stycznia 2019, 09:39
Pasja, czyli 40-lecie Karolinki

Po niedzielnym występie „Karolinki” z okazji 40-lecia jej artystycznej działalności, uzmysłowiłam sobie, że ludzie dzielą się na tych, którzy żyją z pasją i tych, dla których pasja staje się ich życiem. Pierwsi chłoną, doświadczają, czerpią garściami, nagarniają w swoją stroną kogo się da i co się da, smakują, delektują się i w pogoni za nieubłaganie pędzącym czasem, za wszelką cenę chcą zdążyć się… nażyć! Głównie dla siebie samych. Drudzy, pochłonięci przyświecającą im ideą, wyższym celem, odkrytą w sobie misją, pragnieniem pozostawienia po sobie zarówno śladów jak i spuścizny, czas który mają, poświęcają innym.

Siedząc na widowni, oglądając cudownie kolorowe widowisko, jakie kolejny już raz pokazał nam ten wspaniały Zespół, wspominałam. Bo jakże tu nie wspominać!? Miałam 24 lata, kiedy i ja, świeżo „przyjechana” z głębokiego wówczas PRL-u, zaczęłam przychodzić na próby „Karolinki”. Posadzono mnie w altach, koło Marysi Pockert. I tak już zostało! Dziś też, 40 lat później, siedzę koło Marysi! I to co zaszczepiono w nas wtedy, stale trwa. Wciąż śpiewamy! Tyle, że już nie w „Karolince” ale w „Ave Verum”. Jurek Pockert (który Zespołowi poświęcił dwadzieścia lat swojego życia, jako jego współzałożyciel i kierownik muzyczny, a teraz już kolejnych dwadzieścia Chórowi) – stale ten sam! Marysia ta sama, Staś, Ania, Jola, Zenek, Janusz (Jola i Staś jako „Starolinka” wystąpili w koncercie!) A więc widocznie to, co wydarzyło się nam wtedy, tak już dawno temu, miało w tej czy innej formie przetrwać. I przetrwało. Udała się więc misja pani Maury, Jurka, pana Bronka, potem ich córki Joli Kutereby. Mieli i stale mają rację. Pasji warto się oddać i choć po drodze ewoluuje, to wartość podstawowa zawsze zostaje ta sama.

Wspominałam rodzinne i koleżeńskie wysiadywania pod zawieszoną nad stołem lampą i wspólne haftowanie: serdaków, bluzek, chust, góralskich portek, obszywanie spódnic. Tu cekin, tu koralik, tu uważać żeby było równo! (a jak jest nierówno… to pruć!) Bo wszystko ma być idealne, perfekcyjne, autentyczne, dokładnie takie jak powinno być. Takie jak jest w Polsce. I było! I jest nadal. Bo historia w „Karolince” zatacza koło. Rosną kolejne dzieci, które tak jak nasze córki i synowie (teraz dorośli ludzie), szurają małymi nóżkami po scenie (szustu, szustu po podłodze zawadziła noga nodze), chłopcy przeskakują przez kapelusze, potrząsają ciupagami, demonstrują nieomal akrobatyczne umiejętności i… rosną. Przechodzą do kolejnej grupy. Starszej. Dziewczynki tańczą „oj jak ta sarna, jak ta sarna!”, coraz sprawniej, coraz pewniej, z coraz większą precyzją i świadomością, że to co robią, robią dobrze. I… rosną! Ci najstarsi (ale przecież stale – och! – jacy młodzi!), to już prawdziwy majstersztyk. Każdy ruch idealnie wypracowany, każdy obrót za spódnicą i furkoczącym warkoczem, perfekcyjnie wykończony. A chłopcy to już nie chłopcy. To młodzi mężczyźni. Bije z nich energia, temperament, radość, nabrali pewności siebie, wyraźnie widać, że dobrze czują się we własnej skórze. Pohukiwanie, pokrzykiwanie, zamaszyste trzepanie dziewczyn po spódnicach, to już nie tylko reżyserskie zadania. I to nie tylko taniec. To ekspresja siebie samych i swojej dojrzałości.

 

Ten Zespół ma w sobie niegasnący nigdy ogień. Stale podsycany. Byliśmy w nim przecież najpierw my. Ileż to już lat temu!? Były potem nasze dzieci. Za chwilę do Zespołu wejdą dzieci naszych dzieci, bo ten czas tak pędzi. Jakaż wielka jest więc siła w tym  CO TO JEST. A co to jest, ktoś zapyta? No jak to co?… Polska jest!

W „Zimnej wojnie” Pawła Pawlikowskiego pada zdanie, które o ile pamiętam brzmi mniej więcej tak : „nigdy bym nie pomyślał, że mnie tak poruszy ta… ludowizna”. No właśnie. „Ludowizna!” W tym słowie, niby pobłażliwie kpiącym, podszytym ni to wyższością, ni to własnym słabo ukrytym zażenowaniem (bo w głębi duszy wiemy jakie to nasze, jakie własne i jakie kochane), dla mnie jest ukryte słowo właściwe – Ojcowizna. A od niej już tylko krok do… Ojczyzny. Trudno więc, żeby nas to nie poruszało.

Podczas koncertu „Karolinka” zaprezentowała tańce i piosenki Górali Beskidu Śląskiego, Górali Żywieckich, Lachów Sądeckich, Kaszubskie, Podlaskie, a dla mnie w szczególny sposób wzruszające – Łemkowskie. Bo przecież historia Łemków w czasach powojennej Polski jest tragiczna. Ten lud niezwykle przywiązany do ojczystej mowy, wiary ojców, tradycji, zwyczajów, obrzędów, został rozrzucony ze swych terenów i odsunięty od swoich ukochanych gór, jak najdalej się tylko dało. Jak obco musieli czuć się ci górale północnych Karpat na zachodzie i północy naszego Kraju?! Dobrze, że „Karolinka” tak pięknie zajęła się ich kulturą. Podczas koncertu obejrzeliśmy też Poloneza, Mazura, Krakowiaka, Oberka, Kujawiaka, wysłuchaliśmy kolęd i rewelacyjnych „Vokalinek” (co za aranżacje, co za głosy!) A wszystko zaśpiewane ze spokojną pewnością, że jest to po prostu świetne. Kiedy poproszono tych, którzy kiedyś w Zespole byli, do wspólnego odśpiewania kultowej „Karolinki”, stawiliśmy się na scenie z wielkim wzruszeniem. I co się okazało? Pamiętaliśmy każdą wyuczoną wtedy nutę! Po czterdziestu latach!

Na zakończenie koncertu Jola Kutereba apelowała do rodziców, aby nigdy nie ustawali w posyłaniu swoich dzieci do Zespołu. Bo dzieci to nasza przyszłość. A myśląc zapewne o twórczym i pracowitym życiu swojej mamy, niezapomnianej pani Maury, ojca, ale i swoim własnym, zakończyła słowami: „trzeba umieć zarazić innych swoją pasją”. Też tak uważam! I z całego serca życzę wszystkim, aby nigdy im tej pasji nie zabrakło. Sto Lat „Karolinko!”

Ewa Kwaśniewska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_