W zimnicy, która nam znów nastała, aż nie chce sie wierzyć, że dwa tygodnie temu mieliśmy w Anglii pierwszy dzień lata (trwało od rana do wieczora w niedzielę 23 lutego). Rozpoczęliśmy więc „sezon” i czym prędzej pojechaliśmy do Brighton. Takie chwile trzeba łapać, bo a nuż sie okaże, co na naszych wyspach jest wielce prawdopodobne, że lato już właśnie było i zaraz będziemy mieli Merry Christmas. Brighton, a właściwie ukochane przez nas Hove, nie nudzi nam się nigdy. To jedyne takie miejsce, gdzie nikogo nic nie dziwi i w którym nagromadzenie „niegroźnych wariatów” jest nie tyle tolerowane, co wręcz do życia konieczne.
Oto przed nami, na rowerku z koszyczkiem, jedzie śliczna dziewczyna. Na oko ma …koło osiemdziesiątki, ale może być i nieco starsza. W koszyczku zawieszonym na kierownicy siedzą dwa pudelki – miniaturki. Na łebkach „kitki” związane wstążeczkami. Niebieska i różowa (czyli… chłopiec i dziewczynka). Nasza „dziewczyna” ma włosy pomarańczowe z zielonymi końcówkami. Spodnie szarawary w paski, kurteczka w stokrotki, na nogach trampki. Złote. Zatrzymuje się przy ławeczce, do której i my dochodzimy i coś sprawdza na tablecie. Czuję się nieswojo. Ona na tym tablecie, śmiga paluszkiem w prawo i lewo… a ja na moim „I phonie” nie mogę do dziś rozpracować co i gdzie nacisnąć, żeby sie okazało to czy tamto! Z „appsów” nie korzystam, bo się boję, że zaraz coś zepsuję i wszystko sie całkiem wyłączy. Mąż wyrywa sobie włosy z głowy. „I po co ja Ci to kupiłem!? Tobie by wystarczył telefon na korbę” (oj, tak… myślę w duchu, a jakie by to było proste i niestresujące). Starsza pani z pomarańczowymi włosami szczerze mi zaimponowała. Może tylko tych jej pudelków to mi jednak żal. Poleciałyby sobie bidulki po plaży jak na prawdziwe psy przystało, a tu siedzą na haftowanej poduszcze w koszyku, uszy im się na wietrze rozwiewają, a one węszą małymi noskami… wolność.
Idziemy dalej. Na malutkiej scenie kilku „old boyów” (od czterdziestki do osiemdziesiątki) śpiewa szanty. Ale jak! Głosy świetne i nawet choreografię mają! Dwa kroki w lewo, jeden w prawo, przysiad, obrót. Całkiem zgrabnie. Przebrali sie w kostiumy z epoki, nawet peruki mają z XVIII wieku! Dla mnie rewelacja. Pytam, jak już zeszli ze sceny, co ich skłoniło żeby śpiewać akurat szanty. Mówią, że kiedyś należeli do „operatic society” ale im się już przejadło. Chcieli czegoś nowego. Życzę im silnych wiatrów i wszystkiego najlepszego. Niech jeszcze długo śpiewają!
Po dalszym spacerze i wysłuchaniu samotnej klarnecistki, która przy braku zainteresowanych grała sobie a muzom, posiedzieliśmy trochę na plaży (czyli „na kamorach”). Już dawno przestałam narzekać, że Brighton to nie Jurata i te kamory mi nie przeszkadzają. Nawet lubię! Przynajmniej piach nie chrzęści w zębach jak się je jajo na twardo (sól zawinięta w papierek). A jak się w tych kamieniach wygniecie dołek, to jest tak samo wygodny jak grajdoł nad Bałtykiem. Na zakończenie tego pięknego letniego dnia w lutym, posłuchaliśmy jeszcze koncertu pianisty, który instrument miał co prawda obwoźny (patrz zdjęcie), ale napewno bardzo sprawny. Rozczuliliśmy się nad doskonale granymi Gershwinami, a „Blue Moon” przywował wspomnienia niegdysiejszych prywatek. Och, Brighton ty nasze kochane! Tylko tu ludzie mają takie pomysły! Pianino na furgonetce?! No też coś?!
Tu mała dygresja. Od dłuższego czasu przysłuchuję się naszemu „dyżurnemu” instrumentowi w POSK-u. Na iluż jajeczkach, opłatkach, rocznicowych spotkaniach próbuje z siebie wydobyć głos. Biedne to nasze stare pianinko, bo biedne! Robi co może, ale już chyba niewiele może. Dźwięk jak w starym kinie na westernie (nie strzelać do pianisty!) i chyba żadne strojenie już mu nie pomoże. A kiedyś, jak wieść niesie, tuż przed jakimś koncertem, podobno odpadły mu nawet pedały! Jak problem rozwiązano nie wiem, bo nie śmiałam pytać, ale ci co w spotkaniu brali udział, pewnie nieźle się uśmiali… przez łzy. Rodzi sie więc pytanie. Czy nie udało by się nam jakoś wspólnymi siłami, zebrać trochę grosza i kupić dobry instrument, który cieszyłby uszy, dawał się przesuwać z miejsca na miejsce (bez szkody dla dźwięku i ludzkich pleców), a przede wszystkim taki, który nie psułby humoru grającym na nim pianistom. Wszak mamy XXI wiek i dostęp do rzeczy nowoczesnych, niezawodnych i dobrego gatunku. Nie gódźmy się na coś co jest drugiej jakości, skoro sami jesteśmy… pierwszej! Gdyby się nam ta wspólna „inwestycja” w POSK-u jednak nie udała (choć ja wierzę, że się uda), zawsze możemy pojechać do Hove. Ten pan na furgonetce ma naprawdę dobry instrument! I z przyjemnością się go słucha.
Ewa Kwaśniewska