Prawie rok temu trafiła do redakcji „Tygodnia Polskiego” książka Kazi Myers pt. „The Journey”. Książka opisująca losy jej rodziny zesłanej na Syberię. Rodzina przeszła tragiczną dolę Polaków ze Wschodniej Polski zesłanych do Rosji; harujących w niemiłosiernych warunkach; umierających z głodu, zimna i wyczerpania. Rodzinie Myers udało się opuścić nieludzką ziemię i po tułaczce na Bliskim Wschodzie dotarli w końcu do Wielkiej Brytanii, gdzie zapuścili korzenie i mieszkają po dziś dzień.
Czytałam książkę Myers z ogromnym zainteresowaniem. Napisana po angielsku dotarła do szerokiego grona czytelników i choć wydana własnym sumptem, doczekała się kilku wydań. Autorce zależało na tym aby wiedza o tragicznych losach Polaków, brutalnie traktowanych zarówno przez wschodnich jak i zachodnich najeźdźców, dotarła również i do świata anglosaskiego, którego znajomość historii Polski była znikoma. Nawiązałam kontakt z autorką, gratulując jej tak pozytywnego przedsięwzięcia i pięknie napisanej książki.
A teraz, jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, otrzymałam od niej kolejną – jak się okazuje wcześniejszą książkę – pt. „Stolen Years”, opisującą losy teściowej, bohaterki Anny, która została wywieziona na przymusowe roboty do Niemiec. Jak wiadomo, Niemców brano do wojska, brak więc było rąk do pracy, głównie w fabrykach i na roli czy w gospodarstwach. Aby uzupełnić te braki aresztowano młodych ludzi, w okupowanej przez Niemców Polsce, i wysyłano ich na przymusowe roboty do Niemiec. Obie książki zamykają jakby klamrą wojenne losy ludności cywilnej narodu polskiego.
Był to dzień 4 czerwca 1940 roku. Do mieszkania państwa Myszkowskich na wsi pod Krakowem zjawiło się o świcie dwóch żołnierzy niemieckich z karabinami przerzuconymi przez ramię i wyprowadzili 17-letnią Annę do czekającej na drodze ciężarówki. Pełna już była znajomych twarzy – przyjaciół ze szkoły i okolicznych wiosek. Młodzi zrobili dla niej miejsce i samochód ruszył, zostawiając na drodze zapłakaną matkę I młodsze rodzeństwo Anny. Na dworcu w Krakowie, do którego co chwilę dojeżdżały ciężarówki z których wysypywali się młodzi Polacy, czekał na nich pociąg i podróż w nieznane. W zatłoczonych, brudnych wagonach, bez pożywienia, wody czy urządzeń sanitarnych. Jechali na Zachód, w przeciwieństwie do rodzin, które kilkoma już transportami zostały zesłane na Wschód w głąb Rosji i dalej. Choć podróż była krótsza warunki były podobne i towarzyszyły im beznadziejne poczucie zniewolenia i poniżenia. Mimo obietnic wspaniałych dochodów i świetnych warunków pracy straszne było poczucie bezsilności wobec okrucieństwa i arogancji pilnujących ich żołnierzy, dla których byli oni po prostu „polskimi świniami”. Załatwianie najbardziej podstawowych czynności fizjologicznych stawało się udręką i poniżeniem z którym ciężko było się pogodzić.
Podróż trwała wiele godzin z postojami w lesie i noclegiem na twardym zimnym betonie w zaniedbanym i porzuconym magazynie. W grupie towarzyszy, z którymi podróżowała Anna, wytworzyła się koleżeńska atmosfera, potęgowana potrzebą bliskości drugiej osoby; jej ciepła i poczucia humoru, które pozwoliło im przetrwać ten pierwszy etap ich zsyłki. Podtrzymywali się na duchu wspomnieniami domu, rodziny, kwitnących pół, żyznej ziemi i tego wszystkiego co jeszcze parę dni temu było bliskie i powszednie, a dziś zdawało się być utraconym rajem.
Po lekarskim przeglądzie, postrzyżynach, brutalnym traktowaniu przez lekarzy i fryzjerów, którzy wyraźnie chcieli ich wszystkich poniżyć i ośmieszyć, podzielono ich na grupy i wywieziono na wieś. Tam, na rynku, lokalni gospodarze dobierali sobie niewolniczą siłę roboczą, biorąc pod uwagę budowę, wiek i sprawność fizyczną zgromadzonych na placu Polaków. Mieli oni pomagać im w produkcji żywności dla niemieckiej ludności cywilnej i niemieckiego wojska. Drobna budowa Anny i jej młody wiek nie zachęciły gospodarzy do zarekwirowania jej do swojego zespołu. Pewnie bali się, że będzie z nią więcej kłopotu niż pożytku. Pozostawiona samotnie na placu rozważała możliwość ucieczki i snuła marzenia powrotu do domu, ale koledzy nie pozostawili jej samej i została wcielona do grupy, którą zabrano do niemieckiego gospodarstwa.
I tak zaczęło się pięć długich lat ciężkiej, aż do utraty sił, pracy przy gospodarstwie: dojenie krów o świcie, czyszczenie chlewu i obór, kopanie, sianie i sadzenie, plewienie, noszenie ciężarów i sprzątanie. Od rana do wieczora, bez wytchnienia; bez serdecznego słowa, bez porządnego ubrania czy butów i możliwych warunków higienicznych czy do spania. Dbano tyko aby pracownicy mieli co jeść – nie zawsze smacznie i rzadko kiedy obficie – ale przynajmniej nie umierali z głodu czy pragnienia. Potrzebowali przecież sił do wykonywania ciężkiej pracy. Wszystko inne było im, w mniemaniu niemieckich gospodarzy, zupełnie niepotrzebne – dobre słowo, czyste ubranie, wspólne miejsce przy stole. I nasuwa się tu pytanie dlaczego Niemcy, którzy przecież korzystali z niewolniczej wprost pracy swoich poddanych musieli stałe okazywać im swoją wyższość? Śledzić ich każdy ruch, wrzeszczeć, poniżać, lekceważyć? Przecież traktując swoich pracowników z odrobiną życzliwości mieliby z ich strony wydajniejszą pracę. Każdy ludzki odruch ze strony niemieckich gospodarzy był przyjmowany ze zdziwieniem ale i wdzięcznością. Autorka wielokrotnie podkreśla ten fakt w swoim opisie życia twardego, bezlitosnego i okrutnego. Za każe domniemane przewinienie lokalni policjanci bili, katowali i mordowali polskich pracowników, pragnąc wybić im z głowy jakiekolwiek poczucie godności ludzkiej czy dumy z polskiej narodowości. I tu trudno nie uniknąć porównania z ludnością cywilną w Rosji, o której Myers pisze tak szczegółowo w „The Journey”. NKWD, urzędnicy, policja byli tam bezlitośni w swoim traktowaniu Polaków, natomiast ludność cywilna, cierpiąca podobne trudy i prymitywne warunki życia, często odnosiła się do nich przychylnie, dzieląc się nawet tym czego mieli za mało i dla swoich najbliższych. Okazywali się po prostu ludźmi!
Anna miała szczęście, że w pewnym momencie została przeniesiona na inne gospodarstwo, gdzie warunki bytu były trochę lepsza. Praca była równie ciężka, ale gospodarze bardziej ludzcy, jedzenie obfitsze i pożywniejsze, a atmosfera sympatyczniejsza. Znajdując się w grupie młodych ludzi zawiązała się między nimi serdeczna przyjaźń. Wspierali się w każdej trudności, dodawali otuchy, ratowali przed depresją czy przygnębieniem. Odrzucali pragnienie śmierci i zapomnienia. Marzenia aby „zamienić się w chmurkę, spaść z nieba deszczem i przestać istnieć”.
Przyszedł jednak i czas na miłość. O małżeństwie nie było mowy – Polakom nie wolno było chodzić do kościoła, choć gospodarze ostentacyjnie co niedzielę wyruszali na nabożeństwo, i sakramenty były im zabronione. Ale kochać się zabronić im nie mogli! Przyszło więc i maleństwo na świat i – o dziwo – gospodarze nie wyrzucili jej na brak, nie zmusili do przerwania ciąży, a nawet dość serdecznie przyjęli chłopca, trochę ograniczając obowiązki Anny aby mogła dziecko nakarmić i przewinąć.
Potworzyły się i inne pary i gdy Niemcy przegrali wojnę i skapitulowali wszyscy pragnęli jak najszybciej powrócić do swoich rodzin. Odcięci zupełnie od wszelkich wiadomość ze świata, a karmieni regularnie propagandą o niemieckiej potędze i sukcesach wojskowych, nie mieli pojęcia o tym co się naprawdę działo na arenie wojennej, szykowali się więc do powrotu do domu – tylko, jak się okazało – wolnego domu już nie było! Polska była pod rządami komunistycznymi i nie było do czego wracać. Jednym uroczystym nabożeństwem w kościele ksiądz połączył sakramentalnym małżeństwem wszystkie żyjące ze sobą pary, formalizującej ich związki.
Zamiast wracać na wschód, do Polski, wyruszyli na zachód, do Anglii, gdzie rozpoczął się kolejny etap ich życia. A ich synek Mirosław, urodzony na niemieckiej ziemi, tak bardzo chroniony i kochany przez rodziców, został z czasem mężem Kazi i nadal są razem. Mieszkają w Leicester i promują polską kulturę w świecie anglosaskich gospodarzy.
Aleksandra Podhorodecka