Przez tydzień byłam w Polsce. Wiedziona potrzebą serca, odbywam tam swoją coroczną „rozmowę z grobami”. Taki już głównie cel mają moje tam wizyty. Myślę, że nie ja jedna takie podróże odbywam i że czytelnicy dokładnie wiedzą, jakie są z tym związane emocje. I jakie ma się przemyślenia nad naszymi rodzinnymi grobami, nad którymi jeszcze chwilka, a nie będzie komu stanąć. One tam… my tu! W Piotrkowie Trybunalskim zawsze nocuję w stareńkim hotelu w Rynku. Nawet już pokój dają mi stale ten sam, numer 2, z widokiem na malownicze uliczki i kościół św. Jakuba Apostoła (Farę). Piotrkowska starówka, to można by rzec Kraków w miniaturce. Pastelowe kamieniczki, starannie odnowione, w nich herbaciarnie, kawiarenki, apteka na rogu, sklepik z gatunku „mydło i powidło (co to i włoszczyznę kupisz i dobry koniak dla wujka na imieniny, a i zapomnianą szczoteczkę do zębów, przyniesie ci pani z zaplecza, bo w sklepiku jest wszystko!). Trochę tu wieczorami sennie, trochę pusto.
W Piotrkowie spotkało mnie kilka niezwykłych wydarzeń, które oczywiście sama sobie zafundowałam, bo biegając jak zając po wykrotach, w poszukiwaniu rodzinnych wspomnień, trafiałam i na stare kąty i na nowych przyjaciół. Ludzie są dobrzy i serdeczni. Trzeba im to tylko umożliwić i trzeba z nimi rozmawiać. Po odwiedzeniu cmentarza kroki skierowałam na podwórko starej kamienicy przy ulicy Wojska Polskiego, gdzie przed wojną, w czasie okupacji i wiele lat po wojnie, mieszkali moi dziadkowie. Przyjeżdżałam do nich często. Z Łodzi do Piotrkowa jest przecież niedaleko. Stara kamienica, ładnie dziś odnowiona, ma ogromne podwórze (można by rzec „podwórzec”!), które dawno temu było zajazdem dla karoc i powozów. Podobno jest całkiem możliwe, że to tu „stał” w drodze do Paryża, wyjeżdżający już na zawsze z Polski, Fryderyk Chopin. W kamienicy, dla podróżujących kolasami za granicę, wynajmowane były nie tyle pokoje, co całe mieszkania. Z karet wyjmowano sakwojaże, kufry, pudła, toboły i tobołki, taszczono to wszystko „na pokoje” i długo odpoczywano. W ten sposób podróże trwały tygodniami, a nawet miesiącami (Ryanaira jeszcze wtedy nie wymyślono!) Stanęłam więc na tym wielkim podwórcu, podumałam „historycznie”, wreszcie weszłam schodami „od kuchni” na pierwsze piętro. To tędy podczas tajnych kompletów nauczania, w razie niebezpieczeństwa, uciekała z mieszkania moich dziadków (nauczycieli) wojenna młodzież. Przez podwórze – na cmentarze! Znam to z opowieści mamy. Ja sama, na tych kuchennych schodach, wiele lat później, często bawiłam się lalkami. Rzeźbione balustrady, witrażowe okienka – idealne miejsce dla uruchamiania dziecięcej wyobraźni!
Stanęłam pod znanymi drzwiami… i zadzwoniłam. A nuż ktoś otworzy? Po długiej chwili coś zaszurało, zaszeleściło, szczęknął zamek i w drzwiach pojawiła się miła pani. Przedstawiłam się. Opowiedziałam kim jestem i dlaczego przyszłam. Ku mojemu zdumieniu bez wahań zaprosiła mnie do środka, kazała siadać, przyniosła herbatę. W dawnej kuchni dziadków, nagle jakiejś mniejszej (co się potem okazało uzasadnionym odczuciem), siedział szczupły mężczyzna i palił … sziszę! Arabską wodną fajkę! „Mój mąż jest Syryjczykiem” – powiedziała. „Mieszkaliśmy tam 35 lat, ale wygnała nas stamtąd wojna, więc przyjechaliśmy do Piotrkowa. I teraz mieszkamy tu, w dawnym mieszkaniu pani dziadków, a właściwie w jego małym fragmencie”. Historia wręcz nieprawdopodobna, pomyślałam sobie. Syria! Wojna! Jakieś powiązania z miastem Maalula, Generałem Andersem i starymi ikonami! (już wiem, że będę musiała tu znów przyjść aby się wszystkiego dowiedzieć!) Rozglądam się po dawnej jadalni. Jest jej znacznie mniej! Nie ma już pięknego kaflowego pieca, nie ma szafy w ścianie, gdzie babcia trzymała szkolne zeszyty do poprawiana. Ten wielki pokój, podzielony został na pół. W dodatku odcięto go od reszty dużego kiedyś mieszkania. Tu coś dobudowano, tam coś zamurowano. Jest zupełnie inaczej! Pomimo radości, że tu jestem, ogarnia mnie smutek. Nie mogę się w tym wszystkim odnaleźć. Zamykam oczy, a pamięć szuka tego, co było. W końcu zostaje mi tylko widok z okien, bo przynajmniej ten się nie zmienił. Nie ma tu już niczego z naszego dawnego życia. A jednak czuję, że „ONI”, te moje kochane cienie i „duchy”, w jakiś sposób tu ze mną są. Pani
Jolanta Al Jamous jest delikatna. Wie, że jest to dla mnie wielkie przeżycie. Mówi, że pamięta moją rodzinę. Staje mi się przez to bardzo bliska. Jej samej proponowano, aby przy tych deweloperskich zmianach przeprowadziła się do innego, nowoczesnego mieszkania na drugim krańcu Piotrkowa. Ale nie chciała. Też pilnuje tu swoich wspomnień.
Jakby tych przeżyć było mi jeszcze mało, następnego dnia na ulicy Sienkiewicza odwiedzam szkołę Emilii Plater, w której przed wojną i po wojnie, uczyła historii moja babcia. Zniknęły piękne drewniane schody, tysiącami stóp wygniatane po środku (wymieniono je na kamienne, nowoczesne i jakoś „bezduszne”), ale korytarze te same, klasy te same, olejny portret Emilli Plater jak wisiał tak wisi. A moja babcię, Helenę Trzebuchowską, jeszcze tu pamiętano. Młody dyrektor, Zbigniew Włodarczyk, oprowadzał mnie z entuzjazmem i nawet przypomniał sobie , że czytał gdzieś w szkolnych archiwach, jak to pani Helena uczyła w tej szkole słynnego Bogusława Wołoszańskiego. I może to ona zaszczepiła mu bakcyla poznawania historii?
W XII wiecznym kościele Farnym (z ołtarzem podarowanym przez królową Bonę), gdzie na zakończenie zamówiłam mszę za zmarłych z mojej rodziny, a ich nazwisko wybrzmiało w starych murach, zakończyła się moja kolejna „wizyta nagrobna”. Wracałam z Piotrkowa do Łodzi, a potem do Londynu, w poczuciu spełnienia pokoleniowego obowiązku. Chodząc po starym, rodzinnym grodzie, szukając minionego czasu, śladu stóp, echa rozmów niegdyś przeprowadzonych, zanurzając palce w barokowych kropielnicach, nasłuchując kościelnych dzwonów, czytając nagrobne epitafia, ale także przypominając „moich zmarłych” dzisiejszym mieszkańcom Piotrkowa, sprawiłam, że wymieszali się w ten sposób z żywymi. I są tu nadal. Bo przecież żyjemy tak długo, jak długo trwa pamięć o nas. I jak długo ktoś przywołuje nasze imię.
Ewa Kwaśniewska