Ach, ta moja Łódź! Wcale nie szara, wcale nie fabryczna i już dziś napewno mało „robotnicza”. Kiedyś taka była, to prawda. Przecież to polska „Ziemia Obiecana”! Fabrykanckie fortuny, manufaktury, pałace, ale i ciężka praca, wyciskająca siódme poty. Prządki wstające bladym świtem, równie blade, wiecznie chore dzieci. Potem najstraszniejsze getto na Bałutach (i do dziś widoczne jego ślady), wreszcie lata powojenne. Mozolne i często ponure. Aż tu nagle coś, co to moje miasto wyróżniło na zawsze. Otóż w 1948 roku artyści i teoretycy sztuki, którzy po II wojnie znaleźli się w Łodzi, uznali, że profesjonalne artystyczne kino w Polsce, potrzebuje uczelni kształcącej filmowców. I taką uczelnię założyli właśnie tu. Z siedzibą przy ulicy Targowej 61, w pięknej willi, otoczonej ogrodem. Już tylko ta willa, to „sama Łódź!” Neorenesansowy pałacyk należący do Widzewskiej Manufaktury i mieszkającego w nim do wybuchu II wojny Prezesa – Oskara Kona. Historia Kona już sama w sobie jest dobrym scenariuszem filmowym! Kiedy Niemcy tę willę zajęli, fabrykanta szykanowano tu i upokarzano na wszystkie sposoby, a nawet zmuszono, aby został dozorcą we własnym majątku! Wreszcie wyjechał, „w interesach” do Genewy (w celu przekazania formalnego Widzewskiej Manufaktury Niemcom) i tylko to uratowało mu życie. Nigdy do Łodzi nie wrócił. Dziś w gabinecie Oskara Kona rezyduje kolejny rektor szkoły filmowej.
Jeśli pomyślimy KTO w łódzkiej filmówce studiował, zrozumiemy jaki charakter miało dzięki tym ludziom moje miasto. Rozpoczynali tu naukę Andrzej Munk, Andrzej Wajda, Roman Polański, Janusz Morgenstern, Kazimierz Kutz. Szkoła słynęła z nieskrępowanego stylu bycia, nonszalancji wobec „betonu”, który trzymał się starych standardów w życiu i sztuce. Studenci byli niekonwencjonalni, wolni i „szaleni”. Do legendy przeszły burzliwe dyskusje artystyczno – światopoglądowe, jakie odbywali na słynnych, i dziś powiedzilibyśmy kultowych, schodach do pałacyku Kona. Kto wie, czy to nie te schody właśnie, były najlepszą wylęgarnią tego, co powstawało później. W otaczającej ich powszechnej szarości, byli jak kolorowe rajskie ptaki. Studia w Łodzi i zanurzanie się w tej niezwykłej atmosferze (nie tylko uczelni ale i miasta), były i są marzeniem wielu przyszłych artystów. Tak jest do dzisiaj. Łódzka filmówka ciągnie jak magnes. Warto pamiętać, że w 2014 roku Łódzka Szkoła Filmowa okrzyknięta była drugą, (tuż za National Film and Television School (NFIS) w Londynie) – najlepszą uczelnią filmową na świecie!
Chodzę sobie po moim mieście, patrzę na piękne pofabrykanckie wille i secesyjne kamienice, wchodzę w podwórka (gdzie tej secesji jeszcze więcej, choć niewidoczna, bo od tyłu) i myślę o tym jakie to miasto naprawdę jest ciekawe. I nareszcie dostrzeżone! W 2015 roku chociażby, na listę najważniejszego pod względem architektury domu na świecie, wciągnięto (a, tak!), willę Leopolda Kindermanna, przy ulicy Wólczańskiej. Uważa się ją za jeden z najdoskonalszych przykładów secesji w architekturze. Zdecydowała tak założona w Amsterdamie, a stworzona przez międzynarodowych ekspertów i znawców architektury, fundacja Iconic Houses. Na jej liście są realizacje Le Corbusiera, Antoniego Gaudiego, Franka Lloyda Wrighta, Adolfa Loosa czy Ericha Mendelsoha. I w takim towarzystwie jest i willa z Łodzi. Ho, ho!
Myślę o tym wszystkim i planuję co jeszcze koniecznie muszę w moim mieście „zaliczyć”. Czasu mało, trzeba mądrze wybierać. W filmowej Łodzi trzeba oczywiście pójść do kina. Koniecznie na „Kuriera” (film Paszkowskiego o Janie Nowaku-Jeziorańskim). Idę więc kupić bilet. Wychodzę „ za róg”, a tu proszę! – już nie Łódź, a wojenna Warszawa! Na skrzyżowaniu Piotrkowskiej i Rewolucji 1905 film kręcą! A jak wojenny, to wiadomo, że trzeba właśnie w Łodzi! Bo jeszcze tylko tu, są takie autentyczne „klimaty”. Gdyby wojnę kręcić na przykład we Wrocławiu, za dużo by tam było „Berlina”. Gdyby w Warszawie, za dużo nowoczesnej architektury włażącej w kadr. A więc trzynaście odcinków nowego serialu dla Telewizji Polskiej „Ludzie i Bogowie”, w reżyserii Bodo Koxa, powstaje w moim mieście! Historia oparta jest o autentyczne wydarzenia i prawdziwe, udokumentowane historycznie akcje.
Bohaterami są przyjaciele: dowódca „Pazura” Leszek Zaremba ps. „Onyks” i Tadeusz Korzeniewski ps. „Dager”. Pierwszy sumienny i zawsze opanowany, precyzyjny i skuteczny. To niestety z każdym dniem rodzi w nim wątpliwość, co do moralnego aspektu tej „skuteczności”. Wyrzuty sumienia nie pozwalają mu spokojnie zasnąć. Drugi, po latach poniżającej okupacyjnej rzeczywistości, pragnie odwetu na Niemcach. Rozgrzesza każde zło w imię wyższych celów. Zaczyna działać samowolnie, bez rozkazu. Czytelnicy, którzy przeżyli okupację i Powstanie Warszawskie, zapewne rozpoznają w tych dwóch postaciach i postawach, wielu swoich kolegów. Stoję i patrzę jak zaczarowana. Pierwszy raz widzę jak kręci się taki film! Powtarzana po raz siódmy scena (przy ósmej poszłam na kawę „do Dybalskiego”!) – stale gdzieś niedomaga. Reżyser zaprasza aktorów do powtórki, ci grzecznie zdejmują z siebie kocyki, odkładają cappucino i stają cierpliwie w tym samym miejscu. Uwaga… klaps… nagrywamy! I znów konik ciągnie wóz, „Niemcy” stoją na chodniku, psy wilczury przy nodze, śliczne dziewczyny w rikszy… a w tle łódzka ulica Piotrkowska! Nasza „Pietryna” kochana! Jedna z najdłuższych ulic handlowych w Europie (cztery kilometry z hakiem).
No i jak tu nie kochać tego miasta!? W kawiarni zastanawiam się nad zadawanym często w naszym „Tygodniu Polskim” pytaniem („W cztery oczy”), jakie jest (pytanego) ulubione miasto. Gdyby mnie tak redaktor przycisnął do muru, to co bym odpowiedziała? Przy kolejnym pączku (niech się czytelniczki nie martwią, to tylko te malutkie kuleczki, nieomal mikroskopijne, można powiedzieć wręcz „odchudzające”) – doszłam do wniosku, że choć bardzo lubię Londyn, piękna jest Wenecja, uroczy Kazimierz nad Wisłą, interesująca Barcelona i szykowny Paryż, to moja ukochana jest jednak Łódź. Dlaczego? To proste! Bo jest… moja.
Ewa Kwaśniewska