Niewiele brakowało, a nie siedziałbym tu gdzie siedzę i nie robiłbym tego, czym się obecnie zajmuję. Zamiast organizować czas czytelnikom „Tygodnia Polskiego”, mogłem sobie siedzieć w domku i … lać wodę.
Jakim cudem? Otóż jakiś czas temu omal nie zostałem młynarzem. Byłem już wtedy doświadczonym dziennikarzem i szukałem nowych inspiracji w życiu. I w ten sposób trafiłem do pewnej wsi położonej nad środkową Wisłą. Zachwyciły mnie tamtejsze krajobrazy: szeroka dolina naszej największej rzeki dawała oddech, tak potrzebny zestresowanemu codziennością mieszczuchowi. Po obu brzegach pasły się liczne krowy a pomiędzy nimi uwijały bociany i czajki. W sielskim pejzażu nie zabrakło oczywiście miejsca na liczne rosochate wierzby.
Podobno w okolicy przebywał kiedyś młody Fryderyk Chopin i już wiem, że ten krajobraz musiał zainspirować kompozytora. Podobno w jego utworach słychać szum wiatru w liściach wierzb i plusk wody w Wiśle. Ja tam nie wiem, bo w jeszcze w szkole podstawowej pani od muzyki zwolniła mnie z lekcji aż do końca roku, „żebym nie przeszkadzał innym, z d o l n i e j s z y m dzieciom”, ale czytam opinie krytyków, którzy piszą że u Chopina jednak słychać.
Jedno wiem na pewno. Gdyby zrobić listę przedmiotów czy obiektów kojarzących się z dawną Polską, to na pewno byłyby tam takie wierzby, jakie oglądał Chopin, staropolskie dworki i… młyny oraz wiatraki. Tak, w dawnych czasach młynarstwo było bardzo opłacalnym biznesem a młynarz to był ho, ho, gość bogaty i poważany w okolicy. Największym szczęściem było wtedy dostać za żonę córkę młynarza, bo posag miała ogromny.
Przyczyniło się do tego prawo, które nakazywało okolicznym chłopom dowozić zboże do mielenia tylko do jednego, miejscowego młynarza. To był taki średniowieczny monopol, zmowa cenowa, której nie udało się ominąć, a unijny urząd ochrony konsumentów niestety jeszcze nie istniał. W efekcie młynarze bogacili się kosztem chłopów a ich majątki rozrastały.
Wtedy największym marzeniem zwykłego chłopa było aby w czasie burzy piorun trafił w młyn i żeby nie udało się niczego uratować z pożaru.
Albo żeby przyszło takie lato i susza, że zabrakło by wody w rzece i młynarz by zbankrutował. Te chrześcijańskie uczucia do młynarzy częściowo się sprawdziły, ale dużo, dużo później, kiedy zaczęło brakować wody w rzekach i część młynów stanęła. Pewnego dnia trafiłem do takiego właśnie młyna stojącego niedaleko Wisły. Piękny drewniany, XIX-wieczny obiekt stał tak, jakby zaledwie wczoraj przestał pracować. W środku zachowało się całe oryginalne wyposażenie służące niegdyś do mielenia zboża i produkcji mąki. Co prawda rzeczka napędzająca koło wodne wyschła, a młyn przerobiono na elektryczny, ale mój zachwyt nie zmalał.
Co więcej, dowiedziałem się, że młyn wystawiono na sprzedaż.
Postanowiłem go kupić. Niestety, spóźniłem się dosłownie kilka dni. Tuż przede mną znalazł się chętny na jego nabycie. Wraz z młynem kupił całe wyposażenie: stare worki na zboże, czarnego kota będącego własnością ostatniego młynarza oraz myszy, które harcowały w opuszczonym obiekcie.
Dziś jest tam urządzony skansen a na podwórku organizowane są imprezy i pokazy dawnego młynarstwa. Trochę mi żal, że tam nie zamieszkałem, ale z drugiej strony pewnie nie miałbym czasu na pisanie felietonów do „Tygodnia Polskiego”.
Najważniejsze, że młyn ocalał, bo większość z podobno trzech tysięcy jakie istniały niegdyś w Polsce, zamieniła się w ruinę. Ostatnio odnalazłem resztki jednego z nich. Był kiedyś jednym z najważniejszych i najokazalszych młynów w Poznaniu. Dziś zostały z niego szczątki, mury zewnętrzne jeszcze stoją, ale cały dach i wnętrze zapadły się i wylądowały w przepastnych piwnicach. Kiedyś był to najbogatszy młyn w okolicy, a kto wie, może i w Wielkopolsce. Jego właściciel musiał być prawdziwym krezusem: stać go było na piękny 2-piętrowy dom z wygodami.
Obok postawił mniejszy, może dla pracowników, a może dla służby? Trochę dalej, nad rzeką stanął potężny murowany młyn. Za kilka lat po tych ruinach pozostaną już tylko archiwalne fotografie i wspomnienia.
Andrzej Kisiel