Pojechaliśmy w najprawdziwsze Tatry! Raptem od nas godzinka jazdy. Z Croydon na Kensington! Tam, coprawda nie w góralskiej karczmie, ale też ugrzaliśmy się pięknie.I nie przy ognisku, ale … w „Ognisku”! Efekt był prawie taki sam i wzruszenia podobne.
Na film Macieja Pawelczyka „Ostatni Górale” i posiadę góralską, czyli ostre granie, śpiewanie, tańce i prawdziwą ucztę, z kieliszeczkiem wódeczki włącznie(!) – zaprosiły nas organizatorki tego żywiołowego spotkania – Venessa Vee i Ania Mochlińska. Venessę, którą znam nieomal od kołyski (Boże, jak sie nagle czuję stara! – przecież dopiero co była śliczną małą dziewczynką z warkoczykami!) – cenię za nigdy nie gasnący w niej entuzjazm do wszystkiego co polskie, i za 30 lat pracy w sławiącej folklor „Karolince”. Wytrwać tyle lat w tej naszej kochanej „ludowiźnie” to naprawdę coś! Rodzina Venessy pochodzi z Krakowa, a stąd już tylko rzut kamieniem, a będzie się w Zakopanym. I to do Zakopanego często ucieka, odpocząć od londyńskiego zgiełku. I poszperać na straganach w kolorowych chustach, kapelusikach z muszelkami, kierpcach i ciupagach. Nadstawić uszy na góralskie opowieści, które warto potem przekazać ceprom, takim jak my. Tym razem Venessa coprawda nie w górach, ale na Facebooku, odkryła zwiastun filmu, który ją zainteresował. I sprowadziła go w całości (a nawet z jego reżyserem!) do Londynu, abyśmy i my mogli zobaczyć coś niezwykłego.
Film jest wzruszający i dający wiele do myślenia. Jest to historia czterech mężczyzn. I opowieść o tym, czym jest ciężka praca, czym miłość do tradycji, czym szacunek do gór i tego, że w górach rytm życia wyznacza natura. A ta, rządzi się swoimi odwiecznymi prawami, które należy szanować. Przyglądamy się Staszkowi, dla którego las to jego dom. Jarkowi, który jest bacą. Janowi, spędzającemu cały swój czas w warsztacie, przy maszynie mającej 150 lat! Wreszcie Piotrowi, muzykowi. Ten pokaże nam, jak się robi dudy i jak się potem na nich gra. Dowiemy się , co to jest „ gajdzica”, z której wydobywa się dźwięk. Ten jedyny i niepowtarzalny.
Staszkowi towarzyszymy w ciężkiej pracy oczyszczania gór z powalonych przez nawałnice drzew. Do leśnego pobojowiska razem z nim, wspina się jego koń Odys. Staszek śmieje się, że właściwie powinien nazywać się „Syzyf”. Wchodzi na górę i schodzi! Znów wchodzi i znów schodzi! A za koniem Staszek i ogromne powalone drzewo, które trzeba ściągnąć z góry na dół, aby dopiero tam, na dole, móc przetransportować je dalej, do tartaku! A drzewo, mówi Staszek, „trza koniecznie położyć na brzuch, nie na plecy! Inoczej nie zjedzie!” Staszek czule mówi o swoim harującym koniu. „Tyn konik to tylko godoć nie umie! Wszystko inne umie!” I my widzimy, że tak naprawdę jest! Widzimy też, że człowiek i koń w tych warunkach pracują ponad siły! O wypadek i śmierć nie trudno. I wielu Staszkowych znajomych walące sie drzewa skosiły. Ale… (pociesza nas!) „jak sie miało nic nie stać.. to się i nie stało”. Swoista filozofia bardzo się przydaje. Jakby inaczej mógł iść z Odysem w te góry?
Jarek pilnuje stada owiec. To samotna praca. Pasterze, mówi, muszą kontrolować ogromne przestrzenie. To wielka sztuka! Ma 700 owiec i każdą potrafi rozpoznać. A jakby nie daj Boże, którąś porwał wilk, to będzie wiedział którą! I nie może do tego dopuścić. Przecież to jemu górale powierzają na długie miesiące swoje „wełniste skarby”. Musi ich dopilnować! A jak przyjdzie czas, to z owczego mleka będzie robił oscypki. A te, przekonuje nas, „ugniatać trzeba delikatnie, ale dobrze… tak jak babę!” Tu kamera robi najazd na ręce Jarka trzymającego zgrabną gomułkę sera. No rzeczywiście! Trzeba przyznać – ugniata fachowo! (paniom w „Ognisku” błyszczą oczy).
Jan pokaże nam jak robi się drewniane koło ze szprychami. Też drewnianymi! Coś nieprawdopodobnego! Żeby takie koło zrobić i na fizyce trzeba się znać i na mechanice, a i artystą być nie byle jakim. Precyzyjna to robota. Ileż godzin zeszło Janowi, żeby takie koło zrobić! I przecież nie jedno! Weselna bryczka, którą właśnie szykuje, będzie w końcu wyglądać jak nie przymierzając, królewska kareta. Powiezie do ślubu góralską pannę młodą. Tygodnie przesiedziane w warsztacie dadzą rezultaty. To, co oglądamy, doprawdy zachwyca. Wszystko zrobione ręcznie, precyzyjnie, idealnie wykończone. To nie fabryczny taśmociąg (tu nacisnąć – tam wyjdzie). Tutaj tylko drewno, metal i człowiek. I jego nieprawdopodobny upór. Bo jak coś się nie uda, to Jan zaczynać będzie od nowa. Aż do skutku. Uśmiecha sie do nas i mówi: „nie wolno się poddać, bo z niczego będzie… nic. A z pasji, uporu i miłości do pracy… będzie koło”.
Piotr jest muzykiem. Gra na dudach, które sam robi. „Jak chcesz zrobić dobre dudy to czasem musisz sie zbratać z diabłem”, mówi, i pokazuje nam jak się instrument robi. Chyba rzeczywiście zbratał się z tym diabłem, bo owcza skóra, którą te dudy kiedyś były, wydaje nagle jakże charakterystyczne dla góralskiej muzyki dźwięki. Niepowtarzalne! „Górala nikt nie podrobi, nawet Szkot!” – Piotr śmieje sie do nas z ekranu (a swoją drogą trzeba by takich Szkotów w tej sprawie podpytać. Bo oni też twierdzą… że nikt ich nie podrobi!)
Filozofia góralska, która nas, ceprów, tak zachwyca, z pozoru tylko jest prosta. Doprawdy niezły daje drogowkaz. Jeden z filmowych bohaterów, mówiąc o dobrach tego świata i naszej wiecznej za nimi pogoni, radzi tak: „bo wszystkiego powinno się mieć w miarę. Faraona pochowano z całym jego złotem no i… co mu z tego?” Druga maksyma mówi: „trzeba się zgodzić na to, co Bóg daje. Jak daje dużo to dobrze. Jak mało… też widać dobrze”. Święta prawda! My wiecznie chcemy więcej, albo inaczej, albo nie tak, albo nie to. Bohaterowie filmu martwią się, czy kolejne pokolenia utrzymają wszystko to, co w góralach takie piękne: tradycyjny ubiór, gwarę, styl życia, wiarę, humor i muzykę. Ja bym się chyba nie martwiła! To twardziele i swojego nie popuszczą! Film dobitnie pokazał nam, jak ciężko nad tym wszystkim pracują. I jeśli nam, rozleniwionym turystom, najbardziej kojarzą się z wożeniem nas dorożką do Morskiego Oka, czymprędzej odrzućmy te stereotypy! Oprócz siedzenia w góralskich karczmach przy kwaśnicy i „herbacie z prądem” (czyli dolewanym hojną ręką spirytusem), przyglądajmy sie bacznie ich pracy. A jak się nam czasem trafi góral, jak ten z dowcipu poniżej, to pamiętajmy, że oni najcudowniej śmieją się sami z siebie. Jak się już wyśmieją… pójdą w góry! Ciężko pracować.
„Turysta zachodzi w deszczu do bacówki, baca gościnnie częstuje go gorącą strawą. Turysta zajadając spostrzega, że do talerza leci mu z góry woda…
– Baco, dach ci przecieka!
– Wim…
– To dlaczego nie naprawisz?!
– Ni mogę, przecież dysc pada.
– To dlaczego nie naprawisz, kiedy nie pada?!!
– A bo wtedy nie cieknie…”
Ewa Kwaśniewska