Muzyk, aktor, ambasador Goldsmiths, University of London. O utworach płynących z głębi duszy i wcielaniu się w postacie zupełnie odmienne od własnej osobowości Piotr Jaszczuk opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
W brytyjskiej stolicy mieszkasz od niedawna.
– Od ponad półtora roku. I muszę przyznać, że podoba mi się tu coraz bardziej. Fajnie pochodzić wzdłuż kanałów, z dala od zgiełku i tłumów. Moim ulubionym jest ten, który odchodzi od Camden Town i prowadzi do zoo oraz Primrose Hill, a nawet jeszcze dalej. Inny, nie mniej ciekawy, znajduje się niedaleko King’s Cross. Również Tamiza ma swój niepowtarzalny urok, szczególnie w okolicach Canary Wharf. Z kolei Greenwich to jedno z piękniejszych i czystszych miejsc w stolicy, dzielnica sprawia wrażenie małej wioski.
Podoba mi się wielokulturowość i ogrom możliwości jakie daje Londyn, natomiast razi brud i brak przestrzeni. Męczące są też ogromne ilości ludzi, a metro w godzinach szczytu to prawdziwy koszmar.
Ale nie zamierzasz się stąd wyprowadzać.
– Na pewno nie w najbliższym czasie. Studiuję muzykę rozrywkową na Goldsmiths, University of London i jest to mój drugi kierunek po filologii angielskiej, którą ukończyłem na Uniwersytecie Warszawskim. Po obronie dyplomu postanowiłem na własnej skórze przekonać się jak wygląda życie na Wyspach, tym bardziej, że swoją przyszłość wiążę z muzyką, a brytyjska stolica daje w tej dziedzinie wiele możliwości. Nie tracę czasu, regularnie gram w różnych angielskich miejscach, ale miałem też występy w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym. Co więcej, ostatnio wydałem dwa single – „When the Lights Went Out” oraz „Pan Y”. W planach mam kolejne, a zwieńczeniem tego będzie EP-ka, która powinna się ukazać po wakacjach.
Śpiewasz, grasz na gitarze, piszesz teksty…
– Moja muzyka to budowanie światów i historii, najczęściej groteskowych i tajemniczych. Połączenie akustycznych oraz rockowych ballad z melorecytacją i rapem. W życiu zawsze byłem ekspresywny i wyrazisty, co ma swoje odzwierciedlenie w tej twórczości. Czasami teksty przychodzą same – powstają w dzień, godzinę, nawet dwa kwadranse – ale bywa też i tak, że nie potrafię ich skończyć latami. Szereg moich piosenek opowiada w dość wykrzywiony sposób o nieudanej i bolesnej miłości, zawodzie, tęsknocie, cierpieniu…
Czerpiesz z własnych doświadczeń?
– Niejednokrotnie. Bardzo ważna jest inspiracja – trzeba eksperymentować, próbować nowych rzeczy, zdarza się, że zupełnie nietypowych, a nawet niebezpiecznych. Swego czasu, mieszkając jeszcze w Warszawie, będąc w okolicach hotelu Marriott podszedłem do prostytutki i zapytałem dlaczego w ten sposób zarabia na życie. Jej wzrok pamiętam do dziś, bo biła z niego dziwna, głucha pustka. Nigdy nie widziałem tak martwych, smutnych oczu, a dziewczyna miała może 21 lat. I powiedziała, że w tym mieście inaczej nie da się zarabiać na życie żeby móc godnie egzystować, no chyba, że ma się ustawionych rodziców. Ona nie miała. To było dla mnie szokujące przeżycie, dopiero niedawno byłem w stanie napisać historię, w której częściowo zawarłem tragedię owej kobiety.
W repertuarze masz nie tylko własne utwory.
– Razem z Olandrą (to artystyczny pseudonim Aleksandry Woźniak), stworzyliśmy projekt „Cohen & Cave”, w ramach którego śpiewamy piosenki Leonarda Cohena i Nicka Cave’a, po polsku i angielsku, w oryginalnych aranżacjach oraz z moimi tłumaczeniami niektórych utworów. Ten drugi artysta – muzyk, poeta, pisarz, kompozytor, scenarzysta i aktor – bardzo długo był moją główną inspiracją, ale obecnie bardziej skupiam się na dopracowaniu i określeniu własnego stylu.
Zamiłowanie do muzyki wyniosłeś z domu?
– W mojej rodzinie nikt się nią profesjonalnie nie zajmował, poza ojcem, który jest Ekwadorczykiem. Przyjechał do Polski w 1990 roku jako młody chłopak i koncertował z Peruwiańczykami na ulicach różnych miast, grając na andyjskim instrumencie o nazwie zampoña. Ja poznałem go dopiero mając 10 lat, gdyż wychowywałem się z dziadkami i mamą, która jest Polką. Rodzice studiowali na Uniwersytecie Warszawskim – mama polonistykę, a ojciec politologię, poznali się w akademiku, ale potem ich drogi się rozeszły.
Natomiast mnie od dziecka ciągnęło do muzyki, w gimnazjum zacząłem regularnie grać na gitarze i śpiewać. Raz z większym, raz z mniejszym zaangażowaniem, jednak prawdziwym przełomem okazał się program „Mam talent”, w którym grupa Audiofeels wykonała utwór „Otherside” formacji Red Hot Chili Peppers. Miałem wówczas 15 lat i poczułem to jak grzmot pioruna. Zacząłem wykonywać utwory tego zespołu, codziennie brałem do szkoły gitarę i wykorzystywałem ją na każdej przerwie. Pisałem też piosenki po angielsku, słuchałem rocka, a pod koniec gimnazjum miałem trzy koncerty w szkole.
Kontynuowałem to w liceum, gdzie założyłem swój pierwszy zespół o nazwie Lucid Dream. Graliśmy funk rocka z elementami balladowymi, występowaliśmy na festiwalach, stworzyliśmy kilkanaście utworów. Ta przygoda trwała trzy lata. Podczas jednego z konkursów dostałem wyróżnienie dla najlepszego wokalisty od komisji, w której składzie zasiadał między innymi znany muzyk, kompozytor i producent Adam Sztaba. Potem przyszedł czas na zmianę stylu na bardziej balladowy i big-bandową formację Unbirds.
Będąc już na studiach wypuściłem pierwszy utwór pod własnym imieniem i nazwiskiem, rozpoczynając solowy projekt Yaszczuk, który kontynuuję i rozwijam do dziś. Instrumentarium w nim jest dość elastyczne, a jedynymi stałymi elementami pozostaję ja, mój głos, ekspresja i gitara. Cała reszta ewoluuje. Mocno stawiam na teksty – piszę o postaciach i ich wzajemnych interakcjach, przy czym każda z nich stanowi jakąś część mnie, bądź uosobienie emocji i doświadczeń jakie przeżyłem, tudzież które zostały mi opowiedziane.
W Yaszczuk występuję sam, ewentualnie z zespołem albo jego elementami. W Polsce grałem ze skrzypaczką, bo czułem, że uszlachetni to moją muzykę, a obecnie towarzyszą mi koledzy z Goldsmiths University.
W jaki sposób można naprawdę zaistnieć w tej branży?
– Bodaj największym wyzwaniem jest zdobycie wiernych i oddanych fanów. Dziś jest tyle muzyki dostępnej na You Tube czy Spotify, że ludzie nie szukają już niczego nowego, dlatego trzeba im pokazać coś rzeczywiście ekstra, coś, czego nie słyszeli wcześniej i nie pożałują na to swojego czasu.
To jedna strona medalu, ale jednocześnie współczesny muzyk musi być producentem, biznesmanem i menedżerem w jednym, co, nie ukrywam, jest mocno przytłaczające, zwłaszcza na początku.
Ale ty zamierzasz podążać tą drogą.
– Zdecydowanie. Przy czym mam też duży sentyment do aktorstwa. Podczas studiów w Warszawie dołączyłem do anglojęzycznej grupy teatralnej The Cheerful Hamlets i szybko okazało się, że mam do tego dryg. Wystąpiłem w wielu sztukach, często byłem obsadzany w głównych bądź kluczowych rolach. Grałem na przykład Basila Fawlty’ego w adaptacji „Fawlty Towers”, Seldoma Bucketa w „Maskaradzie”, pana Witherspoona w „Arszeniku i starych koronkach” czy Johna Whitefielda w „The Night of January 16”.
Przygodę ze sceną kontynuuję również po przyjeździe do Londynu. Dołączyłem do Musical Theatre Society w Goldsmiths i zagrałem w musicalu „Our House”. Z kolei ostatnio wystąpiłem w roli szeryfa z Nottingham w autorskiej wersji Robin Hooda, jako członek The Motley Crew Theatre Company. Nagrałem też dubbing do gry „Synther”.
Nie nudzisz się.
– Nie mam na to czasu (śmiech). Jako aktor szczególnie lubię odkrywać postacie w które się wcielam, zwłaszcza jeśli znacznie różnią się ode mnie. Wówczas próbuję przenieść cechy ich charakteru do swojego codziennego życia, żeby w ten sposób bardziej je poczuć, poznać, zrozumieć. Tak było na przykład podczas przygotowań do roli Johna Whitefielda, kiedy mocno ograniczyłem swoją naturalną gestykulację i w każdej rozmowie próbowałem mówić trochę wolniej i spokojniej.
Jednak to na muzykę głównie stawiasz.
– Powiem tak – wiążę z nią swoją przyszłość, chociaż w sercu bliżej mi do aktorstwa. Nie wykluczam jednak, że uda mi się połączyć te dwie profesje. Muzyka jest bardziej niezależną dziedziną sztuki, ale ta, którą tworzę, w pewnym sensie ma tło aktorskie, dlatego łatwiej mi wchodzić w rolę, grać, improwizować.
Pozostaje jeszcze nauka na studiach.
– Nie mam z nią problemów, tym bardziej, że poszczególne moje aktywności w jakiś sposób zazębiają się ze sobą. Co więcej, jestem ambasadorem Goldsmiths University i w ramach tej funkcji reprezentuję uczelnię na różnych eventach, a także pomagam przy ich organizacji, jeśli odbywają się u nas. Zachęcam też uczniów z różnych szkół do studiowania w Londynie, mając z nimi pogadanki i prelekcje. Ta praca daje mi wiele satysfakcji. Podczas niej poznaję dużo osób z innych kierunków, a przede wszystkim pomagam młodym ludziom w wyborze życiowej drogi w bardzo ważnym momencie ich życia…