Po dziesięciu latach od swego debiutu w roli Don Joségo (Carmen G. Bizeta) w Teatrze im. Luciano Pavarottiego w Modenie, Arnold Rutkowski zadebiutował w tej samej roli w Królewskiej Operze Covent Garden. Te dwa punkty w karierze polskiego tenora oddziela dekada jego występów na ważnych scenach europejskich i w teatrach obu Ameryk, a wśród nich wiele różnych wcieleń w nieszczęsnego kochanka słynnej Cyganki Carmen.
Teraz zaprezentował on swój talent w tej roli także londyńskiej publiczności, 16 i 20 lipca 2019 roku, w produkcji Barrie’go Kosky, tuż po serii występów w ateńskim Odeonie u podnóża Akropolu. Z artystą rozmawia Agnieszka Okońska.
Zdarzyło się Panu coś, co jest chyba marzeniem każdego śpiewaka operowego: nagłe zastępstwo w jednym z najlepszych teatrów operowych na świecie. Proszę o tym opowiedzieć. Jak to było? Zadzwonił telefon z Royal Opera House? Ile miał Pan czasu na decyzję i na przygotowania do występów?
– To wszystko oczywiście odbywało się przez mojego agenta, który już wcześniej wiedział o moich wolnych terminach. Zapytał mnie, czy po czerwcowych występach w „Normie” w Atenach, chcę zadebiutować w Royal Opera House i powiedział, że mamy dwa dni na decyzję. Chętnie się zgodziłem, tym bardziej gdy dowiedziałem się, że chodzi o rolę Don Joségo.
Ta rola już dosyć długo Panu towarzyszy, a jak można przeczytać na stronie Teatru Wielkiego w Warszawie, kamieniem milowym był Pana debiut w „Carmen” w Teatrze im. Luciano Pavarottiego w Modenie w 2009 r., bo otworzył Panu drogę do światowych scen. Po tych dziesięciu latach debiutuje Pan w Royal Opera House!
– Jestem bardzo wymagający wobec siebie i nie w każdej roli zdecydowałbym się debiutować w takim teatrze. Dlatego czekałem na odpowiedni moment i odpowiedni repertuar. Cieszę się, że ten moment w końcu nastąpił i to kilka dni po moich czterdziestych urodzinach. Uważam, że warto było czekać.
A dlaczego ten debuit w Modenie miał wtedy takie znaczenie?
– Teatr im. Luciano Pavarottiego w Modenie to bardzo ważne miejsce nie tylko dla Włochów. Na tej scenie śpiewali najwięksi śpiewacy, a mój występ był na tyle zauważony, że dostałem później kilka bardzo ciekawych propozycji, aż w końcu poznałem mojego agenta, który pokierował moją karierą w taki sposób, że dzisiaj mogę śpiewać w Royal Opera House.
Jakie były kolejne produkcje „Carmen”, w których Pan występował?
– Myślę, że było ich około dziesięciu, w różnych zakątkach świata: w Puerto Rico i Phoenix w Stanach Zjednoczonych, także w Europie: we Włoszch, w Niemczech i kilka produkcji w Polsce. Raz nawet, w wiedeńskiej Volksoper, śpiewałem po niemiecku. Najbardziej utkwiła mi w pamięci produkcja w San Juan, z 2009 roku. Jak wiadomo, są dwie wersje „Carmen” (jedna z recytatywami, a druga z dialogami mówionymi), a tam reżyser postanowił połączyć obie wersje i moim zdaniem to był bardzo udany zabieg.
A teraz występuje Pan w Royal Opera House w produkcji dość szokującej, przeniesionej do Londynu z Frankfurtu, ale może zetknął się Pan z nią już wcześniej, skoro występował Pan wielokrotnie w niemieckim kręgu kulturowym?
– Nie znałem tej produkcji i nie miałem wiele czasu na przygotowania. Niewiele miałem prób na scenie. Jak Pani na pewno zauważyła, trzeba kilka dobrych razy wbiec i zbiec po tych schodach, które wypełniają scenę, a są dosyć duże i niewygodne do biegania. Dla mojej postaci nie znajduję jednak w tej produkcji żadnych rzeczy specjalnie dziwnych czy niespodziewanych. Oczywiście, kiedy ogląda się ten spektakl, można odnieść wrażenie, że jest to coś zaskakującego, jak np. Carmen przebrana za goryla, co szokuje wszystkich i mnie za pierwszym razem również, ale rozumiem koncepcję reżysera, który chciał, by to był raczej cabaret niż opera i myślę, że to zamierzenie udało mu się zrealizować.
A jak Pan się czuje w takich właśnie eksperymentalnych realizacjach oper?
– Nie jestem śpiewakiem „reżyserskim” i niezbyt dobrze znoszę eksperymenty. Chyba najbardziej nie lubię (albo mój organizm najlepiej nie znosi) produkcji „przekombinowanych”. Jednak jeżeli już zdarzy mi się brać udział w takiej produkcji, staram się potraktować ją jako nowe wyzwanie i jak najlepiej wykonać swoją pracę.
Czy próbuje Pan wtedy w jakiś sposób negocjować z reżyserem?
– Jeżeli coś jest niewygodne do śpiewania czy aktorsko niemożliwe do zrealizowania, to reżyserzy starają się pójść śpiewakom na rękę, bo wszyscy są świadomi, że w operze śpiew i muzyka są najważniejsze. Ja nigdy nie sprzeczam się z reżyserami co do mojej koncepcji przedstawienia, chyba że reżyser czasem sam mnie poprosi, abym coś zaproponował.
Proszę opowiedzieć o swoim doświadczeniu debiutu w operze Covent Garden.
– Muszę powiedzieć, że nie jest to dla mnie doświadczenie różne od pracy w innych teatrach. Zanim tu przyjechałem, Royal Opera House była oczywiście dla mnie olimpem, na który bardzo chciałem się wspiąć. Mam jednak doświadczenie sceniczne i występowałem już w różnych teatrach „z najwyższej półki”, tak więc sam pobyt tutaj jest dla mnie i przyjemnością, i pracą. Jedyny stres, jaki mam, wiąże się z tym, bym wykonał, dla siebie, jak najlepszą pracę – jak najlepiej zaśpiewał i jak najlepiej przedstawił swą postać dla publiczności. A czy to jest Royal Opera House czy jakakolwiek inna opera, to już nie ma znaczenia.
Jeszcze przed dwu laty mówił Pan o Cavaradossim jako swej ulubionej roli. Czy coś się od tego czasu zmieniło?
– Cavaradossi jest cały czas moją ulubioną rolą, zwłaszcza muzycznie, choć właściwie za każdym razem, kiedy odkrywam nową rolę, staje się ona moją ulubioną. Mam ich kilka i zarówno Cavaradossi, jak i Don José do nich należą.
A czy gdyby miał Pan wybór, wolałby Pan właśnie tą rolą debiutować w Royal Opera House?
– Jak powiedziałem, bardzo ważne jest dla mnie to, czym debiutuję. Na pewno mogę powiedzieć, na którą rolę bym się nie zdecydował, ale jeśli chodzi o takie role, jak Don José, Cavaradossi, Manrico czy Pollione, to w nich czuję się dobrze i na pewno zdecydowałbym się na debiut w nich w każdym teatrze.
Wspomniał Pan trzy lata temu na stronie balletandopera.com, że właśnie w tych rolach Pan najczęściej występuje, ale chciałby Pan pójść w kierunku „silniejszych ról”, czyli jakich? Czy chodzi np. o Otella?
– Otello może za kilka lat. Być może to jest moja przyszłość. Zobaczymy. Jestem w takim wieku, że mój głos może się rozwinąć, bo właśnie w wieku 40 lat głos tenorowy się rozwija i jeśli za wcześnie zaczniemy go kształtować na siłę w jakimkolwiek kierunku, to może to być dla głosu niebezpieczne. Najbliższe lata pokażą, co mam śpiewać. Ważne jest, bym występował w takim repertuarze, który pozwala mi po spektaklu mieć nadal świeży głos i zaśpiewać kilka spektakli pod rząd. Takie role wybieram. A jeśli jakaś mi nie odpowiada (może być za mocna, ale i za lekka, nie pasująca do mego głosu), to przestaję ją śpiewać. I są takie role, które zaśpiewałem tylko raz czy dwa razy i zrezygnowałem z nich.
Miał Pan w swoim życiu spotkania z legendami opery, jak Placido Domingo, który zaprosił Pana do wspólnego występu w jego koncercie w Polsce, a także został Pan laureatem jego konkursu „Operalia”. Jak tego rodzaju spotkania kształtują śpiewaka, który jeszcze dochodzi do tego etapu, gdy jego głos stanie się w pełni dojrzały?
– W przypadku spotkania z Palcido Domingo najważniejsze dla mnie było usłyszeć go na żywo, ponieważ znałem go tylko z nagrań. Myślę, że to jest najważniejsze, dlatego że my, śpiewacy operowi, cały czas śpiewmy na żywo, a nagrania mogą nam tylko dać pewne wyobrażenie o tym, jak czyjś głos brzmi. Wiem z opowieści, jak to śpiewacy z przeszłości na żywo brzmieli zupełnie inaczej niż w nagraniach. Kiedy doszło do mojego spotkania z Placido Domingo, zadałem mu mnóstwo pytań i miałem przyjemność długo z nim rozmawiać. Jako bardzo doświadczony tenor dał mi wiele rad, podpowiedział jakie role śpiewać i mówił o tym, jak się mój głos, jego zdaniem, rozwija. Podpowiedział mi naprawdę bardzo dużo i poza tym miałem przyjemność spotkać jednego z moich idoli i do tego razem z nim wystąpić. Jest to człowiek, który roztacza wokół siebie niesamowitą aurę.
No właśnie. Przeczytałam, że Pańska miłość do opery zaczęła się już w dzieciństwie, gdy słuchał Pan słynnego koncertu trzech tenorów.
– Już wcześniej dostawałem od rodziców kasety z nagraniami Caruso czy del Monaco. Jednak, gdy zobaczyłem w telewizji, jakie emocje towarzyszą takim występom, jaka jest chemia między śpiewakami a publicznością, a wtedy nie było YouTube i nie było to tak dostępne, ten koncert okazał się przełomowy. A gdy tylko mogłem spotkać jednego ze słynnych trzech tenorów i zaśpiewać z nim na jednej scenie, było to spełnieniem moich marzeń.
A czy już wtedy, gdy oglądał Pan koncert trzech tenorów i zachwycił się operą, wiedział Pan, że ma w sobie potencjał śpiewaka operowego?
– Rzeczywiście już wtedy przejawiałem takie zdolności. Jeszcze jako chłopiec, przed mutacją, miałem postawiony głos. Myślę, że zainteresowanie koncertem wielkiej trójki wynikało z moich możliwości głosowych.
A czy pochodzi Pan z rodziny muzycznej i czy był Pan prowadzony w tym kierunku?
– Prowadzony nie, ale mój tata też ma operowy głos i zawsze śpiewał, a ja podobno zacząłem wcześniej śpiewać niż mówić. Naturalnie postawiony głos został mi sprezentowany już przy narodzinach.
Mówiąc o legendach opery, miał Pan również możliwość wystąpić z Editą Gruberovą.
– Tak, to było w Warszawie. Wystąpiliśmy razem w koncertowej wersji „Normy”. Bardzo mile to wspominam. Mieliśmy niestety tylko jedną próbę i potem od razu koncert, ale szczególnie miłe było to, że fani, którzy jeżdżą za Gruberovą po całym świecie, przyjęli mnie bardzo dobrze. Z rolą Pollione mam też związane plany na najbliższy sezon. Jest to trudna rola spinto belcanto i nie ma wielu tenorów, którzy ją wykonują.
A czy na Pana ścieżce artystycznej zdarzyły się jakieś zdarzenia anegdotyczne?
– Jest to, można powiedzieć, wpisane w nasz zawód. A mnie najczęściej takie wypadki zdarzały się właśnie przy okazji spektakli „Carmen”. Pamiętam, jak w jednej inscenizacji miałem kowbojki z dość wysokim obcasem i na początku ostatniej sceny, najbardziej dramatycznej, gdy błagam Carmen o to, by ze mną była, złamał mi się obcas jednego buta. Musiałem być chyba bardzo realistyczny. Całą scenę kulałem i biegałem za biedną Carmen utykając. Nie wiedziałem wtedy, czy lepiej zdjąć oba buty czy dokończyć spektakl jednak w butach. Na szczęście nie każdy z publiczności się zorientował, ale kilka osób pytało mnie po spektaklu, czy miał być to, dla odmiany, duet komiczny. Innym razem, w duecie walki z Escamillo, gdy wbiegałem na wielki stół, poślizgnąłem się i prawie zrobiłem szpagat. Mój kolega baryton ledwo dośpiewał duet. Zresztą ja również.
A jakie są Pana dalsze plany, po okresie wakacyjnym?
– Teraz mam miesiąc przerwy. Za chwilę zostanę po raz drugi ojcem, więc będę mógł spędzić cudowny czas z najbliższymi. Potem, choć zapowiedziałem, że już ostatni raz śpiewam w „Strasznym dworze” Moniuszki, to jednak wystąpię jeszcze raz w wersji koncertowej tej opery, w Studio S1 w Warszawie. We wrześniu zaczynam sezon jako Don José. Jadę do Stuttgartu właśnie na występy w „Carmen”.
Życzę Panu powodzenia w realizacji najbliższych planów i na przyszłość. Cieszę się, że można oglądać i słuchać Pana na scenie Royal Opera House i dziękuję za rozmowę.
– Bardzo dziękuję.
Londyn, 19 lipca 2019