Ceny jej obrazów dochodzą do 10 tysięcy funtów. Zdobywała nagrody, ugruntowywała swoją pozycję. Ale droga do miejsca, w którym znajduje się obecnie, nie była usłana różami. O artystycznych perypetiach i sukcesach Dominika Żurawska opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Głównym tematem twojej twórczości są kobiety.
– Nieprzypadkowo. Początkowo uzewnętrzniałam w ten sposób własne przeżycia, gdyż portret czy cała forma kobiecego ciała pozwalają wyrażać emocje i uczucia. Później zaczęłam dostawać informacje od kobiet, mających kontakt z moją sztuką, że emanuje z niej siła, dzięki czemu czują się silniejsze. Obecnie maluję świadomie, ku pokrzepieniu serc. To głównie portrety, obrazy pełnofigurowe, czasami też krajobrazy.
Skąd czerpiesz inspirację?
– Pomysły same przychodzą mi do głowy, spontanicznie. Próby analizowania i myślenia nie współgrają z malarstwem ekspresyjnym, jakie uprawiam, dlatego polegam na intuicji. Nigdy nie wiem jaki będzie ostateczny efekt, za każdym razem jest to podróż w nieznane.
Długotrwała?
– Zazwyczaj maluję szybko, żeby uchwycić to, co mi w duszy gra. Najkrócej nad jednym obrazem pracowałam siedem godzin, natomiast najdłużej – miesiąc. Ten drugi wygrał konkurs w Londynie „I am Eva”.
Do niego masz największy sentyment?
– Lubię go, ale najbliższy memu sercu jest portret amerykańskiej piosenkarki Madonny. Osobowość i sceniczna kariera tej artystki zawsze mnie fascynowały, a kiedy myślałam, że z czymś nie dam sobie rady, włączałam jej muzykę i nagle okazywało się, że mogę wszystko. Po koncercie Madonny w Glasgow w 2015 roku skontaktowałam się z jej agentką, której wysłałam zdjęcie namalowanego przeze mnie obrazu piosenkarki, i napisałam jak wiele dla mnie znaczy jej twórczość. Niebawem dostałam maila z pytaniem czy mogę go dostarczyć do Nowego Jorku, a cztery dni później znajdował się już w apartamencie Królowej Popu, od której dostałam wiadomość „Please, keep expressing yourself through art”.
To miłe.
– Dla takich chwil warto żyć! Z kolei innym razem napisał do mnie wokalista i aktor Chesney Hawkes, pytając czy będę kiedyś wystawiać w Los Angeles, bo z chęcią przyszedłby na ekspozycję. Muszę też wspomnieć o piosenkarce i autorce tekstów Palomie Faith, która pierwsza śledziła mnie na Instagramie, a później chciała kupić jedną z prac. Niestety, była ona już sprzedana, ale do dziś utrzymujemy kontakt.
O jakie kwoty chodzi?
– Są one zróżnicowane i oscylują w granicach od 500 do 10 tysięcy funtów za obraz. Rynek nie jest łatwy, ale nie narzekam. Doszłam do etapu, kiedy mogę się spokojnie utrzymać tylko z malowania i to mnie najbardziej cieszy.
Twoja wcześniejsza droga nie była usłana różami.
– Miałam kilka poważnych zakrętów, jednak nie poddałam się i dzięki determinacji mogę realizować swoje marzenia. Pochodzę z Bydgoszczy, rodzice zawodowo nie mieli nic wspólnego ze sztuką. Mama była asystentką stomatologiczną, a tata mechanikiem, natomiast jego siostra Marzena Tyczyńska i jej mąż Jacek – artystami. To właśnie dzięki nim od najmłodszych lat miałam kontakt z tym światem. Od szkoły podstawowej wygrywałam różne konkursy malarskie, więc zdecydowałam się zdawać do Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Bydgoszczy. To świetna placówka, w rankingach byliśmy w krajowej czołówce, a o jej sile stanowili wspaniali nauczyciele.
Naukę kontynuowałam w Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu. Wybrałam kierunek krytyka i promocja sztuki, bardziej związany z dziennikarstwem, gdyż wtedy jeszcze nie do końca wierzyłam w swoje malarskie umiejętności. Zaczęło się fajnie, ale już na pierwszym roku przeżyłam tragiczne wydarzenie. Mój chłopak zginął w wypadku samochodowym, a krótko po tym złamałam sobie nogę w stawie skokowym. Sprawa okazała się na tyle poważna, że trafiłam do szpitala w Berlinie, gdzie musieli mi włożyć trochę metalu. Byłam unieruchomiona przez trzy miesiące, a potem miałam długą rehabilitację zanim zaczęłam normalnie chodzić. Co można robić kiedy serce złamane i trzeba siedzieć? Oczywiście, malować. Stało się to dla mnie ratunkiem, sposobem na wyrażanie trudnych emocji. Tworzyłam i płakałam naprzemian, jednak z czasem zaczęłam odczuwać ulgę.
Co malowałaś?
– Kobiece portrety, przy czym głównie wzorowałam się na własnej twarzy. Po roku wróciłam na studia, a jednocześnie pracowałam w kafejce Cafe Zielona Gęś. Jej szefowa, kiedy zobaczyła moje prace zaproponowała, że zorganizuje mi pierwszą solową wystawę. Początkowo nie byłam pewna, jednak w końcu uległam i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Podczas wernisażu sprzedałam wszystkie obrazy, przyszło mnóstwo ludzi, a najprzyjemniejsze było to, że odnajdywali w mojej twórczości swoje własne historie, emocje, przeżycia.
Od tamtej pory zaczęłam wystawiać regularnie. Łącznie sześć ekspozycji, wszystkie w Poznaniu, a ukoronowaniem tamtego etapu mojego życia był tytuł Artysty Roku przyznany w 2005 roku przez Teatr VIVA.
Wymarzony początek.
– Czułam się trochę jak w bajce, niestety ta aktywność nie spodobała się dziekanowi i kilku innym osobom z mojej macierzystej uczelni. Zaczęły do mnie docierać głosy, iż powinnam pieniądze z obrazów oddawać ASP i że wstąpiłam z nimi na wojenną ścieżkę. Nie mogłam w to uwierzyć, więc poszłam porozmawiać z dziekanem i okazało się, że informacje były prawdziwe. Stwierdził wprost, że powinnam podłączyć pod swoje wystawy studentów mojego wydziału, jakby nie wiedział, że tam nikt nie maluje. Na koniec usłyszałam: „A teraz weź mój brudny kubek, umyj go i przynieś świeżą wodę w czajniku”. Po miesiącu doszło do kolejnej przykrej rozmowy. Moi rodzice postanowili przenieść się do Anglii i poprosili żebym pomogła im osiedlić się w nowym kraju. Wróciłam więc do dziekana prosząc o miesiąc wolnego, jednak jego reakcja była szokująca.
„Jakie szkoły pani rodzice skończyli, że teraz muszą wyjeżdżać?” – huknął, po czym dodał: „Niech pani sobie weźmie mamę, tatę, babcię, dziadka, psa, kota i jedzie, bo tu pani jest niepotrzebna”. Wstałam, wzięłam głęboki oddech, potem coś pod nosem wykrzyczałam, a następnego dnia złożyłam rezygnację ze studiów. Byłam wtedy na trzecim roku.
I wyjechałaś do Anglii.
– Konkretnie do Manchesteru, gdzie zakotwiczyli moi rodzice. Miałam ze sobą walizkę pełną marzeń, zostawiając wszystko w tyle, niestety nie przewidziałam, że zmiana kraju, kultury i nowe wyzwania mogą być aż tak przytłaczające. Trochę czasu minęło zanim się do tego przyzwyczaiłam. Malowanie zeszło na dalszy plan, skoncentrowałam się na szkoleniu języka, a że znalazłam pracę w firmie finansowej musiałam nauczyć się specjalistycznych programów, procesowania transakcji, obsługi klienta. Był rok 2005, pięć lat później wzięłam ślub i przeniosłam się do Paisley, małego miasteczka koło Glasgow, gdzie pracował mój ówczesny mąż.
Wtedy wróciłaś do malowania?
– Tak na dobre stało się to dopiero pod koniec 2013 roku. Bałam się, że nie podołam, ale wiedziałam, że jeśli nie spróbuję będę tego żałować do końca życia. Wystartowałam pełną parą, organizowałam własne wystawy, brałam udział w konkursach w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Po drodze wygrałam kilka prestiżowych nagród, między innymi dwukrotnie The Contemporary Master przyznawaną przez Artavita Gallery oraz Special Recognition Award for Exceptional Contemporary Art i Special Merit Award – obie sygnowane przez L&S Gallery. Z kolei nagrodę Society of Women Artists – The Caron Keating Memorial Award wręczyła mi księżna Kentu Michael.
Poza USA i UK uczestniczyłam w wystawach w Polsce, Hiszpanii, Francji i Włoszech. Każde nowe miejsce to ciekawe doświadczenie, ale szczególne wrażenie zrobiła na mnie Barcelona, gdzie moja sztuka była odbierana z niesamowitym entuzjazmem.
Głównie przez kobiety?
– Nie tylko. Swoją twórczość kieruję do wszystkich, nie szufladkuję jej. Jest bardzo kolorowa, ekspresyjna, zaskakująca, a nawet powiedziałabym, że magiczna, ponieważ za każdym razem kiedy namaluję obraz i daję mu tytuł manifestuje się to w rzeczywistości. To tak, jakbym dzięki włożonym w niego emocjom nieświadomie wizualizowała własną przyszłość.
Od niedawna wdrażam się też w sztukę wirtualną. Jest to jednak bardzo pracochłonne zajęcie, gdyż obrazu nie maluje się płasko, tylko w formacie trójwymiarowym. Moja pierwsza praca w tej technice zrobiła wrażenie na właścicielach Google, więc potencjał jest, mam jednak świadomość, że jeszcze dużo pracy przede mną.
Jaki jest przepis na to, żeby zaistnieć w artystycznej branży?
– Trzeba pracować i promować się w odpowiedni sposób, a także mieć galerię, która będzie nas reprezentować. Wchodząc w ten biznes człowiek musi dać z siebie 200 procent, wystawiać się, uczestniczyć w konkursach, chodzić na ekspozycje, poznawać ludzi i konkurencję, podróżować, pytać, szukać nowych galerii. A jak powiedzą nie, walczyć dalej i nie poddawać się!
Tak to działa. Ja w ostatnich latach, poza spełnianiem się w zawodzie, znalazłam wewnętrzny spokój, również dzięki medytacjom duchowym. Mieszkam z moim 6-letnim synem Leonem, dwoma psami i trzema rybkami w Paisley, a tuż obok naszego domu jest rezerwat przyrody, więc codziennie mam wiele okazji żeby obcować z naturą. Czego chcieć więcej…