Podobno wróbel lepszy, niż gołąbek na dachu! Aby sprawdzić słuszność tego z pozoru tylko ornitologicznego przysłowia, pognałam do Jazz Café w POSK-u. Odbywało się tam zakończenie VII edycji Festiwalu Poezji Słowiańska Brosza. Aleksy Wróbel, niezmordowany spiritus movens tego wieloletniego wydarzenia, (już cyklicznego, już obrosłego tradycją!), zapowiedział zdumionej publiczności, że to Festiwal ostatni i że „to już koniec”.
Jak to koniec?! – przestraszyłam się. Przecież ten Festiwal ma swoich wiernych odbiorców, entuzjastów, uczestników, propaguje piękną polszczyznę wśród szkolnych dzieci, zachęca je do pisania wierszy, obdarza za te wiersze nagrodami i pięknie wypisanymi Dyplomami. To nie jest działalność „sobie a Muzom”, jest tu prawdziwe społeczne przesłanie. Wiem, że Aleksy zapraszał poetów, muzyków i artystów z Polski, Bułgarii, Czech, Słowacji, Rosji i Ukrainy. Na Festiwalu swoją twórczość prezentowali także ci, którzy od dawna w swych rodzinnych krajach nie mieszkają. Tworzą poza ich granicami. Jakże ważna to, a niestety często niedoceniana, działalność. I jakże często dopiero po śmierci tych emigracyjnych malarzy, pisarzy, poetów, aktorów, edukatorów, redaktorów, społeczników – okazuje się , że psia kość! – to co robili było dobre! Czemu, ach! czemu, nie docenialiśmy ich… za życia?
No właśnie. Czemu? Może dlatego, że wróbelek w garści wydawał się nam szary, zwyczajny, podwórkowy jakiś taki? Za to gołąbek na dachu to ho-ho! No tak, cudze chwalicie, swego nie znacie. Nasz Świat się zmienił, granice się zatarły, ludzie przemieszczają się bez trudności, tworzą i tu i tam, nie mają i nie muszą mieć niepotrzebnych kompleksów, ale nie wszędzie mają warunki do rozwijania skrzydeł. I wtedy, jeśli tylko można, trzeba im pomóc. Ogromnie lubię i cenię naszą „Scenę Polską”, kiedyś zwaną „Sceną Poetycką”, nasz Salon Literacki, Moniuszkowskie Opery, Jazzowe Zaduszki, Maltańskie kolędy w St. Clement Danes. Zachwycam się występującymi dla nas „Mazurami” czy „Karolinką”, podziwiam nasze emigracyjne chóry, które amatorskimi głosami dokonują muzycznych cudów, czytam od lat wydawany tu „Dziennik Polski” i „Tydzień” i wiem, że wszystkie te wymienione instytucje, przecież nasze własne! – muszą być kochane i hołubione, aby mogły istnieć.
Zasmuciła mnie więc ta zapowiedź Aleksego Wróbla, że to już koniec jego Festiwalu. Koniec działalności „człowieka-orkiestry”, który przecież robił tu… dobrą robotę! Nie poparty przez sponsorów, mecenatów sztuki, entuzjastów poezji, literatury, muzyki, siłą rzeczy zwinie skrzydła. Sam tego finansowo już nie uniesie. Szkoda. Myślę, że to i tak cud, że wytrwał (on i jego wspierająca go żona Bożenka) – tyle lat! Kawał życia im na to poszedł.
Widowisko muzyczno-poetyckie „A los jak los” – autorstwa Aleksego Wróbla (zarówno teksty jak i muzyka jego własne, w dzisiejszych czasach to doprawdy rzadkość) – było śliczne. Zaskoczyło bardzo wysokim poziomem artystycznym wykonawców, aktorów, wokalistów, muzyków. Anna Majeranowska-Widomska, Agnieszka Bąk, Małgorzata Langner, Anna Dowgiert, Ewa Taylor, Dorota Górczynska-Bacik i Piotr Gruszecki, młodzi, zdolni ludzie, wykształceni miedzy innymi w Państwowej Szkole Muzycznej w Bielsku-Białej, Akademii Muzycznej w Łodzi , występujący jako soliści w teatrach w Gdańsku i Gdyni, koncertujący w Niemczech i Holandii, zakładający swoje teatry (w Dunstable) – przyjechali , aby piosenki Aleksego dla nas wykonać. I zrobili to świetnie. Mogliśmy też podziwiać prawykonanie Suity 2019 Janusza Kohuta (który wykonawcom także akompaniował), wysłuchać polskich pieśni w wykonaniu Joanny Korpieli-Jatkowskiej, Urszuli Mizi (wiolonczela) i Remi Juśkiewicza (gitara i śpiew). Dobry, zróżnicowany program. Myślę, że to początek owocnej współpracy tych utalentowanych ludzi z naszym poetą, tyle, że pewnie my już tego oglądać tu nie będziemy. Szkoda. Wiem, że Aleksy Wróbel miał w planie zabrać się za przywracanie naszej pamięci, emigracyjnych twórców. Przedwojennych i tych powojennych. Przecież mamy już kolejne pokolenia, którym warto przypomnieć chociażby Hemara, znów usłyszeć to co śpiewały Majewska, Delmar, czy Bogdańska… ale już inaczej, zgodnie z kanonami dzisiejszego warsztatu wokalnego. Odświeżyć, tchnąć w te skarby nowe życie! Młode głosy, nowe aranżacje, świeże pomysły inscenizacyjne. To byłby świetny projekt!
Nie wiem gdzie ten projekt Aleksy zabierze. Pewnie tam, gdzie spotka się on z zainteresowaniem i entuzjazmem. Coś wspominał o Bielsku-Białej. Zysk dla nich, dla nas strata. W „Studium do autoportretu” Marka Żuławskiego, pada takie zdanie (dotyczące Feliksa Topolskiego): „Galerie go nie obchodzą. Nie cieszy się poparciem oficjalnych instytucji ani awangardowych, ani tradycyjnych. Sam sobie stworzył swój własny rynek, swój własny system kupna-sprzedaży i sam znalazł sobie patronów tam, gdzie najmniej można się było tego spodziewać”. Ha, cóż! Ja Aleksemu Wróblowi życzę jak najlepiej, wiem, że będzie szukał, aż znajdzie, kołatał, aż mu otworzą… ale żal mi będzie, jeśli okażemy się tymi, którzy tego londyńskiego „wróbelka” wypuścili z garści.
Ewa Kwaśniewska